środa, 27 grudnia 2017

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 18

Synjys niewiele pamiętał ze swojego dzieciństwa, a to nawet i lepiej, bo najpewniej nie było ono szczęśliwe. Przynajmniej tak twierdziła jego ciotka. Rodzice uprawiali mroczną magię i tym samym sprowadzili na siebie śmierć, a jego zostawili całkiem samego pośród obcych ludzi. Za każdym razem, gdy wracał wspomnieniami do wydarzeń, które miały miejsce, kiedy był jeszcze dzieckiem, z jakiegoś powodu czuł paraliżujący wręcz strach. Straszliwe to uczucie, jakby ktoś pozbawił go możliwości oddychania i zamknął w wyjątkowo ciasnym pomieszczeniu, pozbawionym światła. Dlatego właśnie z biegiem lat odsunął od siebie przeszłość, zamazał tkwiące w pamięci twarze matki, ojca i zaczął robić dokładnie to, czym trudnili się wszyscy wokół niego. Tym samym udowadniał mieszkańcom wioski, że nie ma z grzesznikami nic wspólnego, jest częścią społeczeństwa. Mężczyzną, na którym można polegać. Mimo to sąsiedzi darzyli go niechęcią, jakby był naznaczony klątwą, mógł sprowadzić na nich nieszczęście. Starał się więc tym bardziej i mocniej, a chociaż z pewnością nie udało mu się osiągnąć tego, czego pragnął, to z czasem inni zaczęli traktować go jak swojego. Zanim skończył siedemnaście lat, przyjęli go do grona zwiadowców. Z jakiegoś powodu potrafił pozostać niezauważonym w najbardziej niebezpiecznej sytuacji, a nawet w razie pojmania zachować zimną krew. Jego działania przyniosły wiosce wiele korzyści, dlatego pozwolono mu wybudować dom, a także poślubić córkę młynarza.

Anjys, bo tak się nazywała jego wybranka, nie należała z pewnością do pięknych, z jakiegoś powodu wydawała mu się niegodna zaufania, ale z czasem potrafił ją pokochać na swój własny, pokręcony sposób. Rzadko rozmawiali, nie potrafili znaleźć wspólnego języka, co teoretycznie powinno być dla nich łatwe. Zarówno ona jak i on wybrali życie proste, nie szukali przygód, a ich marzenia ograniczały się do prowadzenia przeciętnej egzystencji i zachowania szacunku ludzi wokół. Jedli razem posiłki, spędzali noce, lubili swoją obecność. Często obserwował, jak Anjys wykonuje prace domowe, próbował zrozumieć wolę Stwórcy, który obdarzył ją tak wyjątkową twarzą. Nie zdążył minąć rok od ślubu, kiedy urodził się ich pierwszy syn. Wkrótce potem na świat przyszły również dwie córki, niestety młodsza zmarła kilka dni po urodzeniu. Pochowali ją na łące niedaleko ich domu i dosyć często odwiedzali. Nie mogli jednak pogrążyć się w smutku, doskonale rozumieli świat, w którym się wychowali. A tutaj śmierć była czymś naturalnym, jak wschód słońca albo powiew ciepłego wiatru.

Synjys dalej wykonywał swoje prace, starając się poświęcać rodzinie tyle czasu, ile przeciętny mężczyzna w wiosce. Nim zdążył się zorientować, jego syn i córka zbliżali się do dorosłości, jednak wszystko poszło w kierunku, którego nie planował. Keran zawsze sprawiał kłopoty, był nazbyt głośny, kłótliwy. Często wpadał w konflikty z ludźmi w wiosce i, mimo próśb rodziców, kroczył swoimi własnymi ścieżkami. Nierzadko kłócił się z ojcem, nazywając go zakłamanym i żałosnym. Miał rację, ale Synjys wtedy jeszcze tego nie wiedział.
Nim Mira, jego jedyna żyjąca córka, skończyła lat czternaście, ojciec Anjys ogłosił jej zaręczyny z jednym z mężczyzn w wiosce. Zapewne nie wywołałoby to większych emocji, gdyby wybranek nie okazał się zwykłym durniem. Śluby bardzo często były przyczyną waśni między poszczególnymi rodzinami, ale zazwyczaj brały w nich udział głowy rodziny. Nikt nie spodziewał się, że w tym przypadku, najgłośniej krzyczącym okazał nikt inny tylko Keran.

– Po moim trupie – powiedział, mierząc zebranych spojrzeniem pełnym wściekłości.

– Jak sobie życzysz, szczeniaku! – wrzasnął jego dziadek i zaczął okładać go drewnianym kijem. Nie był jednak na tyle silny, by poradzić sobie z młodszym mężczyzną. Zanim się zorientował, Keran odebrał mu broń i jednym ruchem przełamał na pół.

– Uspokój się – powiedział Synjys, nie podnosząc głosu. Rozglądał się po zebranych, starając się wyczytać z ich twarzy emocje. Musiał jak najszybciej uspokoić syna, znaleźć dla niego dobre usprawiedliwienie. Jednak zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, Keran splunął na ziemię, patrząc na niego z pogardą i wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Ty tchórzu...

Nie był w stanie przekonać ani ojca, ani dziadka. Musiał pogodzić się z faktem, że jego ukochana siostra zostanie wydana za starca z marną reputacją, nikłą wiedzą, ale za to z zapędami do agresywnych zachowań i pijaństwa. Jedno świadczyło na jego korzyść: miał ziemię. Dużo majątku, który mógł zapewnić rodzinie Synjys życie na odpowiednim poziomie. Mira uśmiechała się, kiedy matka pomagała jej wybrać strój, a wieczorami kładła obok brata, żeby usłyszeć kolejną niesamowitą historię, które młody Keran potrafił stworzyć w kilka chwil. Miał talent do opowiadania. Może wynikało to z tego, że jak nikt inny potrafił obserwować. Widział obłudę otaczających go ludzi, doskonale rozpoznawał ich emocje, obawy, oczekiwania i wiedział, co chcą od niego usłyszeć.

Mogłoby się wydawać, że w takich okolicznościach wszystko ucichnie. Nic bardziej mylnego. Na kilka dni przed ślubem doszło do szarpaniny między niedoszłym panem młodym i Keranem, przez co młody chłopak padł na ziemię po czterech ciosach nożem. Wedle zeznań świadków to właśnie młodzieniec rozpoczął bójkę, ale czy można było mieć pewność, skoro każdy składający zeznanie należał do rodziny oprawcy?

Synjys udał się wkrótce do starszyzny wioski, aby ta osądziła zabójców jego pierworodnego. Grono mędrców wpatrywało się w niego przenikliwie, starając się przytłoczyć i pozbawić pewności siebie. W innych okolicznościach z pewnością by im się to udało, ale po śmierci Kerana wszystko to, o co do tej pory starał się Synjys, straciło na znaczeniu. Stał więc z chłodną wściekłością w oczach, zmuszając starszych do działania. Jednak tylko jeden spośród szesnastu wstawił się za nim, reszta zgodnie odmówiła wsparcia. Gdyby potrafił się powstrzymać, zapewne cała sprawa stanęłaby właśnie na tym i każdy zająłby się swoim życiem. Jednak Synjys czuł, jak wypływa z niego frustracja, do tej pory ukryta w czeluściach podświadomości. W kilka chwil jego życie stało się puste i pozbawione sensu, bo nawet jeśli nie potrafił dojść do porozumienia z synem, to z pewnością dostrzegał w nim lepszą wersję siebie... bardziej odważną i pewną własnych działań, niestłamszoną przez ludzi w wiosce. Gdyby tylko miał dość siły...

– Radzę ci powstrzymać swoje emocje, Synjys – rzekł trzeci mędrzec, sięgając po drewnianą laskę leżącą przy jego fotelu. W odpowiedzi mężczyzna tylko prychnął z pogardą.

– Jeśli nie powściągniesz języka, każemy cię wychłostać – dodał ósmy spośród starszych, przeczesując palcami swoją długą, siwą brodę. – Pamiętaj o szacunku, który straci twoja rodzina, gdy do tego dojdzie.
Nie miał im nic więcej do powiedzenia. Odwrócił się bezczelnie i ruszył w kierunku wyjścia, pewny tego, że musi wziąć sprawy w swoje ręce... jak przystało na mężczyznę.

Plan, który zrodził się w jego głowie, nie posiadał wad... przynajmniej on ich nie dostrzegał. O jego istnieniu dowiedziała się tylko żona i dwóch zwiadowców, którzy podobnie jak Synjys ubolewali nad śmiercią Kerana. Przygotowanie zajęły mu ponad dwa tygodnie, ale nie żałował żadnej minuty. Myśl o synu tkwiła w jego psychice niczym najgorsza z klątw, niszczyła i pozwalała na szybki rozwój magicznych umiejętności. Wszystkie do tej pory tłumione zdolności rozbudziły się, a sam Synjys rósł w siłę, której nigdy po sobie nie oczekiwał.

Nie chciał zabić... szukał jedynie sprawiedliwości. Jednak morderstwo było jedyną drogą do jej osiągnięcia. Na cztery dni przed przesileniem udał się do trzynastego mędrca, aby uzyskać od niego zakazaną księgę. Jednak w domostwie nie czekał wcale na niego starzec, lecz grupa wojowników, których zadaniem było powstrzymywanie zamieszek i burd. Nie zdziwiłoby go to... gdyby wśród nich nie stała jego własna żona. Anjys opierała się o ścianę, chcąc ukryć przed nim swoją zalaną łzami twarz.

– Przepraszam – wyszlochała, ale on nie miał jej nic do powiedzenia.

Trzymali go przywiązanego do drewnianego pala przez trzy dni, odmawiając podania jedzenia i wody. Cały czas przebywał sam, nie licząc jednych odwiedzin drugiego mędrca, który starał się go nakłonić do skruchy.

– Pomyśl o córce, zasługuje na lepsze życie niż jej oferujesz – zauważył, zbliżając się do niego na tyle, żeby móc spojrzeć mu bezpośrednio w oczy. – Twoja żona postąpiła bardzo mądrze, przychodząc do nas. Dzięki temu udało jej się wyprosić u starszych ułaskawienie dla ciebie. Anjys obiecała, że nie będziesz się więcej wychylał. Dotrzymasz słowa, prawda?

Pokiwał głową, na nic więcej nie starczało mu siły. Wypuścili go następnego dnia, kazali wracać do domu, ale on padł w połowie drogi i leżał tam aż do wieczora. Nikt nie kwapił się pomóc cuchnącemu człowiekowi w podartych szmatach zamiast ubrań.

Odnalazła go Mira, przetarła twarz wilgotną chustką, podała wodę. Siedzieli razem na brudnej ziemi przez połowę nocy, zanim Synjys nie zebrał w sobie dość siły, aby się podnieść i z pomocą córki wrócić do chaty nieopodal lasu. Anjys pomogła mu się umyć i przebrać, jednak ani razu nie spojrzała w oczy męża. Tylko mówiła zdania, które dla niego nie miały już żadnego znaczenia. Zdradziła go. To była jego wina i doskonale o tym wiedział. Nie obdarzyła go swoim zaufaniem, nie czuła się przy nim bezpiecznie, chciała chronić własne bezpieczeństwo, honor rodziny. Zawsze ceniła spokój, nawet jeśli ten kosztował życie ich syna. Wtedy też Synjys po raz pierwszy zrozumiał, jak ogromny popełnił błąd związując się z tą kobietą. Anjys była jak liść niesiony wiatrem... bez własnej woli i charakteru. Przypominała mu glinianą figurkę, którą przy odrobinie umiejętności można dowolnie ukształtować. Do tej pory wydawało mu się, że był dokładnie taki sam. To jednak nie miało nic wspólnego z prawdą. Synjys okazał się tchórzem i kłamcą, ale z pewnością nie potrafił grzecznie wykonywać bezsensownych rozkazów. Może miał to zapisane w genach, ostatecznie jego rodzice byli grzesznikami skazanymi na wieczne potępienie.

Nie potrafił znaleźć w sobie złości, którą mógłby następnie przelać na swoją żonę. Nie widział powodu, dla którego powinien ją znienawidzić. Nagle ta kobieta o specyficznej twarzy stała mu się obojętna, jak ziarna pisaku pod jego stopami. Nie chciał na nią patrzeć. Wszelkie uczucia, którymi ją darzył, rozpłynęły się, jakby nigdy nie istniały. Nie winił jej za to. Ona wciąż pozostawała taka sama, w przeciwieństwie do męża, który nagle poczuł do siebie wstręt. Cały żal skierował się ku niemu, rujnując psychikę. Brakowało mu powietrza w tej okropnej wiosce, wspomnienia z dzieciństwa wróciły do niego jak żywe – błyszczące oczy matki, silne ramiona ojca... i śmiech małego chłopca, który był tak blisko niego. Może było już na to za późno, ale Synjys chciał opuścić to przeklęte miejsce raz na zawsze.

Wstał w środku nocy, dotknął policzka swojej żony, wiedząc, że nie zobaczy jej już więcej. Nie czuł smutku, z jakiegoś powodu nie potrafił odnaleźć tej nici przywiązania, która powinna ich łączyć. Nie zajrzał do pokoju Miry. Tego zrobić nie potrafił. Doskonale wiedział, że w momencie, w którym spojrzałby na buzię swojej ukochanej córki, zmieniłby zdanie i został w tym piekle na zawsze, raniąc przy okazji siebie, a także wszystkich wokół.

Nie zdążył jednak nawet dotrzeć do granic wioski, gdy ją zobaczył. Stała przed nim, z czarnymi włosami opadającymi na szczupłe ramiona, z płonącymi oczami, czystym spokojem wymalowanym na twarzy. W rękach trzymała rudego kota, na ramiona zarzuciła płaszcz chroniący ją przed wiatrem.

– Zabrałam ze sobą tylko dzienniki Kerana – rzekła hardo, przytulając do siebie puszystego zwierzaka – To, co otrzymałam do tej pory od kobiet w wiosce, zapewne nie przyda mi się w tej podróży.

Pokiwał głową ze zrozumieniem i nie zadając zbędnych pytań skierował się w stronę lasu, a ona podążyła za nim.

Podróżowali przez wiele lat, odwiedzając różne krainy i wioski. Zabierali ze sobą ludzi podobnych do nich – wyrzutków społeczeństwa, wygnańców, potępieńców, którzy nie mogli pozostać w miejscu narodzin. Już wkrótce ich grupa liczyła tyle osób, że wędrówka stała się uciążliwa i nazbyt utrudniona. Wtedy też Synjys wraz z Mirą postanowili założyć osadę w cieniu samotnej góry Catal Loren. Nie zawadzali nikomu, ale ich działalność wzbudzała niechęć napotykanych społeczności. Stąd też wkrótce podjęli działania mające na celu ukrycie ich nowo założonej wioski przed światem. Nikt nie potrafił zrozumieć magii, którą operowali, dlatego też nie znalazł się jeden odważny, będący w stanie pokonać chociaż jednego z ludzi Synjys. Z czasem ich miejsce przebywania stało się równie absorbującą zagadką jak oni sami, posiadane umiejętności badano i starano się określić. Wszystko na nic. Ukryci w piaskach pustyni nie dzielili się informacjami, a zasady obowiązujące w ich społeczności były niezwykle surowe. Mimo to panowała tam atmosfera wzajemnego zrozumienia i akceptacji. Każdy mógł wioskę opuścić, obiecując jedynie zachowanie tajemnic.

Synjys dożył wieku osiemdziesięciu siedmiu lat, po drodze doczekał się siedmiu wnucząt. Przez całe życie kontynuował badania własnych rodziców, które mógł dogłębnie poznać dzięki zapiskom Kerana. Okazało się bowiem, że jego jedyny syn już od wczesnej młodości interesował się zagadką własnego pochodzenia i robił wszystko, aby zdobyć jak największą ilość informacji na temat życia Nyah i Cashile.

Po śmierci założyciela ludzie Synjys kontynuowali działania swojego mistrza, chociaż nikt nie był w stanie stwierdzić, co to tak właściwie znaczyło. Niektórzy prawili, że w dziennikach Kerana znajdował się sposób, który odnalazła Nyah, aby ocalić Cashile przed śmiercią. Z jakiegoś powodu bowiem nikt nigdy nie słyszał o pogrzebie dzieci Synjys, jakby zgon założyciela wioski był ostatnim w historii ich ludu. Jednak nawet jeśli w dziele chłopaka zapisana została recepta na wieczne życie, to nie miało to już większego znaczenia – ostatnia bowiem ze stron dzienników została wyrwana i nikt nie znał miejsca jej położenia. Któż to zrobił i dlaczego? Pozostawało to zagadką nawet dla Saliema Norana.

Co dokładnie Lord Voldemort planował osiągnąć po zdobyciu zapisków Kerana również nie było jasne. Oczywiście każdy wiedział, że Czarny Pan chciał panować nad światem bez ograniczeń, a śmierć z pewnością takowe stanowiła. Jednak księga bez kluczowej strony nie przejawiała żadnej wartości poza sentymentalną. Mimo to z sobie tylko znanego powodu postanowił odnaleźć miejsce bytowania ludzi Synjys i w tym celu skontaktował się z nim. Wcale nie było mu to na rękę, bo Salien Noran nie szukał kłopotów.

– W każdym razie spotkanie z Tym Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać nie zaliczam do swoich najszczęśliwszych godzin życia i wolałbym tego uniknąć na przyszłość. Straszny człowiek... zakładając optymistycznie, że to wciąż jest człowiek. Kazał mi się udać do tej śmiesznej miejscowości... jak ona się tam zwie...

– Leonoscars – podpowiedział mu Syriusz, marszcząc brwi. – Nie wiedziałeś o jej istnieniu?

– Bynajmniej – zaśmiał się Saliem. – Zdawałem sobie sprawę, że stworzono miejsce mające na celu chronić Tchnienie, księgę zawierającą w sobie zapiski zmarłego syna Synjysa, ale nigdy nie wnikałem w to, gdzie ono się znajduje, a już na pewno nie interesowało mnie, jak ktoś tam je nazwał.

– Miejsce mające na celu chronić Tchnienie – powtórzył James. – To znaczy, że Leonoscars jest wioską ściśle związaną z tym ludem i historią Nyah i Cashile. Jej mieszkańcy to również tylko atrapy, coś w rodzaju straży?

– Nie mam pojęcia – rzekł szczerze Saliem. – Być może ta cała mieścina istniała sobie już od dawna, a ludzie Synjys jedynie wykorzystali jej specyfikę, aby chronić własny skarb. Jednak nie wykluczałbym tego, że całe to Leonoscars stało się jedynie czymś w rodzaju świątyni dla dzienników Kerana.

– To jakaś bzdura – wycedził Syriusz ze złością. – Skoro wioska w lesie i jej mieszkańcy istnieją tylko po to, aby wielbić jakąś tam idiotyczną księgę, to dlaczego w tak żałosny sposób ją chroniono? Widziałem to na własne oczy... obskurna jaskinia i jeden wariat, co to za zagrożenie dla Voldemorta? Z twoim opowieści wynika, że ludzie Synjys nie byli aż tak durni, z pewnością postaraliby się bardziej.

– Może tylko tobie wydaje się, że Tchnienie było chronione bez pomysłu... samo dostanie się do Leonoscars graniczy z cudem. Taki dzieciak jak ty dotarł tam tylko dlatego, że od samego początku ktoś wodzi cię za nos. – Syriusz zmarszczył brwi, ściskając dłonie na swojej różdżce. – Zdziwiony? Chyba nie sądziłeś, że znalazłeś wioskę ukrytą w lesie ze względu na swój niespotykany instynkt i wybitne umiejętności? W każdym razie ludzie Czarnego Pana są mocni... o wiele silniejsi niż ludziom Synjys, mogłoby się wydawać.

– Byłeś jednym z nich, prawda? – zapytał powoli James. – Dlaczego ich zdradziłeś? Jeśli twoja opowieść jest prawdziwa, życie Synjys powinno być rajem na Ziemi.

– Nawet jeśli fundament tego ludu leży w działalności Nyah i Cashile, to z pewności ich dzisiejsza działalność niewiele ma z nią wspólnego. Ludzie Synjys powstali po to, aby sprzeciwić się regułom obowiązującym w świecie zakłamanych wiosek, a w konsekwencji sami stworzyli sieć zasad mających na celu strzeżenie ich sekretów. Miałem tego dość, więc po prostu odszedłem. Nie interesuje mnie, co się stanie z tymi durniami. Ze względu na... zaklęcie... nie mogę wam powiedzieć nic na temat magii Synjys, ale dla mnie oni wszyscy mogą spłonąć w piekle. Kiedy mojemu życiu zagrażała różdżka jednego z najpodlejszych czarnoksiężników po prostu przekazałem mu tyle, ile mogłem. Rozrysowałem mu, jak się dostać do świata tych kretynów i wam też mogę, bo nic mnie te sekrety nie obchodzą.

– I mimo tego, co zrobiłeś, ludzie Synjys cię nie odnaleźli? – zdziwił się James, zerkając kątem oka na stojącego w kącie Syriusza.

– Magia Synjys jest specyficzna... na tyle dziwaczna, że wyczuwam ją nosem. Kiedy tylko pojawia się w moim otoczeniu, natychmiast zmieniam miejsce położenia i tyle.

– Gdzie jest wioska Synjys? – zapytał Potter, poruszając się niespokojnie. – Ta prawdziwa, nie Leonoscars.
– W lesie nieopodal tej głupiej mieściny znajduje się drewniana brama... specyficzny portal. Przy odrobinie szczęścia któryś z was już miał z nią do czynienia.

Syriusz przypomniał sobie o tajemniczym wejściu, które znalazł wraz z Liną podczas swojej pierwszej podróży do Leonoscars. Wtedy nie mieli pojęcia, jak się przedostać na drugą stronę. Kiedy tylko w polu ich widzenia znalazł się Ian ze swoim dziadkiem, zaraz porzucili plany rozpracowania tego miejsca. Straciło ono na znaczeniu, kiedy tylko znaleźli się w wiosce ukrytej w sercu lasu. Nie mógł jednak zapomnieć, jak razem z przyjaciółką kręcili się dookoła bramy, nie mogąc odnaleźć sensu jej istnienia.

– Jak się przedostać na drugą stronę? – zapytał, starannie dobierając słowa.

– Wystarczy mieć klucz – rzucił Synjys, jakby prawił o oczywistościach. Zapewne już się domyślasz się, co nim było?

Zdecydowanie się domyślał...

Kamień obecnie miał w swoich rękach Peter i najpewniej pozostawał w jego rękach bezpieczny. Najrozsądniej było udać się do wioski tych piaskowych szaleńców i wypytać ich o powiązania z Voldemortem. Jednak z jakiegoś powodu Syriusz uznał to za zły pomysł... jakby w lesie Leonoscars czekała ich śmierć. Nie potrafił znaleźć logicznego uzasadnienia, to było przeczucie, jakaś forma instynktu. Wcale nie pomagała mu świadomość, że skoro mieszkańcy wioski ukrytej w lesie niespecjalnie wyrażali chęć dzielenia się informacjami, to tak pokręcony lud jak Synjys najpewniej okaże się równie rozmowny. Innymi słowy ich podróż do tajemniczej bramy mogła okazać się męcząca i bezowocna, tak samo jak niebezpieczna i bezsensowna. James był innego zdania. Uznał, że zdobyte informacje należy wykorzystywać od razu, żeby zawsze być krok przed Śmierciożercami. Drobne ryzyko? Co to dla nich... w końcu zawsze jakoś sobie z tym radzili.

Co za popaprany typ…



Wrzeszcząca chata, jedna z ich wycieczek podczas pełni... nie wiedział, dlaczego akurat teraz o tym pomyślał. To nie miało żadnego uzasadnienia, po prostu obraz z jego młodości pojawił się w głowie i za nic w świecie nie chciał jej opuścić.

Chłopak o rozczochranych, czarnych włosach leżał na roztrzaskanym łóżku, podrzucając w dłoni małą, czerwoną piłeczkę, którą znalazł w Zakazanym Lesie. Łącznie było ich czworo, ale to James Potter zajął najlepsze miejsce i nie miał zamiaru nikomu go oddawać... nawet zasługującemu na odpoczynek Remusowi, który wciąż starał się unormować swój oddech po niedawno odbytej przemianie. Syriusz siedział na drewnianej szafce, chociaż sam fakt, że ta się nie rozpadła pod jego ciężarem, był godny zastanowienia. Peter zajął sobie wygodne miejsce na podłodze, uśmiechając się na myśl o ich nocnej przygodzie.

– Matoł z ciebie – parsknął Syriusz w stronę najlepszego przyjaciela. – Zawsze jesteś w gorącej wodzie kąpany i jak zwykle mieliśmy przez to kłopoty.

– Nie bądź hipokrytą, Łapo – odparł chłopak, wciąż bardziej skupiony na swojej zdobyczy niż na towarzystwie.

– To moja wina – powiedział Remus Lupin, starając się ukryć poczucie winy wymalowane na jego twarzy.

– Jak zawsze – prychnął Syriusz, rzucając w niego poduszką. – Przestań robić za ofiarę losu, Luniaczku. Tym razem cała odpowiedzialność spada na Rogacza, najdurniejszego spośród durniów.

James tylko zaśmiał się, kompletnie niezrażony obelgami, które kierował w jego stronę Black. Nie miał zamiaru przepraszać. W końcu nie pierwszy raz omal nie zostali złapani przez cywila i z pewnością jeszcze wielokrotnie będą musieli powstrzymywać ich wilczego kolegę przed atakiem na człowieka. Dokonali wyboru, dawno temu. Ryzykowali dużo, żeby zyskać jeszcze więcej. Mogli stracić wszystko, ale przecież gra była warta świeczki. Powiedział im to, a oni pokiwali z uznaniem głowami.

Tacy byli. Huncwoci. Banda cymbałów, która czerpała z życia jak najwięcej, nie zważając na konsekwencje. Taki też był on. James. Głupi idiota, który podejmował decyzję, zanim zdążył rozważyć jej skutki.
– Nie ma mowy – powiedział Syriusz, chowając standardowo dłonie w kieszeniach kurtki.

Stali trzy kamienice za domem Norana, w jednej z malowniczych uliczek, która jednak z jakiegoś powodu wydawała się opustoszała. Mogło to być jedynie złudzenie, ale na wszelki wypadek Black zacisnął palce na ukochanej różdżce... uwielbiał ją i nie wyobrażał sobie, żeby miał kiedykolwiek się z nią rozstać.

– Nie będziemy się spieszyć, to zbyt wielkie ryzyko. Nie mamy żadnej pewności, że historia opowiedziana przez tego Norana jest prawdziwa, ten złodziej być może starał się jedynie wyprowadzić nas w pole. Wokół lasu Leonoscars zapewne czeka na nas pułapka..

– Gdyby chcieli nas zlikwidować, zrobiliby to tutaj – zauważył James, wbijając w przyjaciela niezbyt przyjemne spojrzenie. – Co się z tobą dzieje, strach cię obleciał?

Mógłby być szczery i przyznać, że towarzyszące mu od jakiegoś czasu uczucie mogło być strachem. Do tej pory nigdy się nie bał, nie licząc kilku kompletnie bezsensownych ataków paniki. Dlatego wyrażenie własnych emocji stanowiło dla niego misję ponad możliwości, więc jedynie warknął coś niezrozumiałego pod nosem.

– Mrucz sobie tak dalej, na pewno zrozumiem – dodał James ze zniecierpliwieniem, bo z każdą chwilą mieli coraz mniej czasu. Jeśli bowiem wersja Saliema była prawdziwa, zwolennicy Voldemorta byli zaledwie o krok od rozwiązania zagadki Lenoscars.

– Po prostu dziwię się, Rogasiu – zaczął, zupełnie niepotrzebnie naciskając na ostatnie słowo – ku chwale czego tak ci się spieszy. Chcesz mi coś udowodnić? A może sobie?

– Słucham? – James stanął jak wbity w ziemię. Słowa przyjaciela być może nie wyjaśniały zbyt wiele, ale jego wyraz twarzy był co najmniej niepokojący: zimne spojrzenie i nieprzyjemny grymas wyrażały więcej niż jakakolwiek wypowiedź. Mimo to James nie rozumiał i, na litość boską, wcale nie chciał zrozumieć.

– Ostatnio strasznie ci się spieszy do wszystkiego, co niebezpieczne, jakbyś choć raz nie mógł sobie odpuścić. Można by myśleć, że skoro w domu zostawiłeś ciężarną kobietę, powinieneś się opanować.

– Nie mieszaj w to Lily... – powiedział spokojnie, starając się zachować równowagę emocjonalną. Znał Syriusza i doskonale wiedział, że gdy ten wbije sobie do głowy jakąś głupotę, to nie można już go zatrzymać.

– Dlaczego? To twoja żona, nie? Ukochana, przewspaniała, najcudowniejsza Lily Evans... a nie, przepraszam: Lily Potter, którą teraz masz głęboko w dupie, bo zachciało ci się pojedynków na śmierć i życie.

– Chcesz mi robić wykłady z bezpieczeństwa? To śmieszne! – James uniósł brwi z irytacją. – Masz jakiś permanentny problem z moją żoną, więc może raz, dla odmiany, wyraź się jasno.

To była prawda, Syriusz zawsze kręcił nosem na sam dźwięk imienia Lily. Wcześniej cała ta miłość po prostu go bawiła, ale kiedy zaczęła przeradzać się w coś poważniejszego, w jego głowie uruchomiło się coś w rodzaju sygnału alarmowego. Z każdym kolejnym etapem związku, miał ochotę Jamesowi przywalić, żeby ten się opamiętał. Nigdy nie poskutkowało. Teraz też był przekonany, że swoim wykładem nic nie wskóra. Mimo to nie potrafił się powstrzymać:

– Może dlatego, że znam cię doskonale… – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Na tyle, kurwa, dobrze, że jak myślę o tej twojej idylli, to nie wiem, czy mam się śmiać czy płakać. Żyjesz w jakimś kompletnie odrealnionym świecie, nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak to wszystko może się skończyć. To nie jest gra w eksplodującego durnia, gdzie jak ci się znudzi, to pójdziesz na trening Quidditcha. – Zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech. – Zapłodniłeś kobietę, naopowiadałeś jej bajek o szczęśliwej przyszłości i co? Wydaje ci się, że będziesz sobie biegał po misjach Zakonu Feniksa i unikał śmiertelnych zaklęć jak tłuczków, żeby potem w blasku chwały wracać do domu? Marlena nie żyje, dzieciak Liny nie żyje, Caradoc nie żyje, Benio nie żyje, Gideon nie żyje, Fabian nie żyje... ale oczywiście ciebie to ominie, bo tak?

– Zastanawiam się, po co wyskakujesz z tym akurat teraz – powiedział cicho James, po dłuższej chwili milczenia. – Poza tym, jeśli chcesz mi coś zarzucić, to może powinieneś zacząć od siebie. Pakujesz się w każdą możliwą bójkę na ulicy, a teraz chowasz się na myśl o spotkaniu z Voldemortem. Może to do ciebie nie dotarło, ale ja też jestem członkiem Zakonu Feniksa i mam dokładnie takie same szanse przeżycia jak ty. Mówiąc prościej: najpierw martw się o siebie, a dopiero potem praw mi wykłady o ostrożności. – Ostatnie słowa zawierały w sobie nutę kpiny, która nie uszła uwadze Syriusza.

– Ja to coś zupełnie innego – stwierdził, starając się, aby jego głos brzmiał twardo. – Nie ma nikogo, kim musiałbym się opiekować. Nawet jeśli ktoś mnie zabije, to nie będzie miało żadnego znaczenia. Nie zostawię na tym świecie żony ani dziecka. Bachora, którego do jasnej cholery ktoś będzie musiał wychować! Jeśli postanowisz kopnąć w kalendarz, kto niby się nim zajmie? Bo na mnie nie licz, pierdolę to.

– Nikt cię nawet o to nie prosi – James zaśmiał się, chociaż niewiele miało to wspólnego z wesołością. – Myślisz, że powierzyłbym swojego syna komuś takiemu jak ty? Człowiekowi, który nie ma pojęcia o znaczeniu rodziny, musiałbym chyba upaść na głowę! Ty nawet nie masz odwagi związać się z kobieta, bo jeszcze nie daj Boże w twoim życiu liczyłby się ktoś więcej niż ty sam.

– To takie głębokie, wsadź sobie w dupę swoje mądrości...

– Nie mam racji? Nawet się po tobie nie spodziewam, że zrozumiesz, że w życiu liczy się coś więcej niż parszywa egzystencja od jednego pojedynku do drugiego. Nigdy nie starałeś się ogarnąć czegoś, co wykracza poza twoje ograniczone pole widzenia. Ja chcę walczyć, żeby ta przeklęta wojna się skończyła, a ty? Masz w ogóle jakiś cel, co?!

– Masz rację! – przerwał mu, śmiejąc się głośno. – Niech Voldemort ze swoją bandą zabija jeszcze więcej osób, które znam. Wtedy będę miał dużo satysfakcji, już taki ze mnie chory skurwysyn! Cały czas czekam, aż w końcu dopadnie ciebie. Przy odrobinie szczęścia zakosi całą waszą dwójkę... a nie, czekaj... trójkę. Ostatecznie zadowolę się tylko...

Nie zdążył dokończyć. James przywalił mu pięścią w twarz z siłą, która znacznie wykraczała poza jego standardowe zdolności. Syriusz poczuł, jak trzeszczą mu kości, po chwili strużka krwi ściekła mu po brodzie, a on wypluł kawałek ułamanego zęba. Bolało jak cholera, ale zasłużył sobie. Wiedział o tym.

– Chcesz po sobie coś zostawić, tak? – szepnął, ścierając szkarłatną ciecz z twarzy. – Jakieś górnolotne idee, morały, pierdoły o męstwie, odwadze, przyjaźni i miłości... wątpię, by to miało jakiekolwiek znaczenie dla dorastającego bez ojca dzieciaka. Zakładając, że w ogóle uda mu się przeżyć z Voldmeortem polującym na każdą rodzącą się półszlamę.

– Co ciebie to obchodzi? – wymamrotał James, odwracając się do niego plecami. Najprawdopodobniej chciał dodać coś jeszcze, ale zabrakło mu słów, żeby to wyrazić.

Może to i lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz