środa, 11 października 2017

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 13

Wtedy wydawało im się, że mieli mnóstwo czasu... tylko że czas nie był ich sprzymierzeńcem.

Wiele dni musiało minąć, nim miejscowi pogodzili się z występkiem Nyah i przestali spoglądać na nią ze złością i pogardą. Skoro jednak sam Casile zaakceptował córkę Boipelo jako swoją żonę, to i pozostali nie szukali powodów do zwady. Zwłaszcza, że biały czarodziej wciąż pozostawał dla nich zagadką, silnym źródłem magii, które należy szanować. Warto dodać, iż Nyah za nic miała powszechnie panującą opinię i wciąż zajmowała się ziołolecznictwem. Jako osoba uzależniona jedynie od męża, mogła wreszcie rozwinąć skrzydła i odkrywać wraz ze swym nieprzeciętnym umysłem kolejne tajniki ważenia eliksirów. Cashile nie przeszkadzał jej, zajęty był wszakże magią związaną z różdżkami, która od zawsze interesowała europejskich czarodziejów. Z żoną widywali się rzadko, niejednokrotnie wdając się w spory typowe dla dwójki wyjątkowo uzdolnionych magów z zupełnie inną wizją rzeczywistości. Oboje byli typami dominującymi, przekonanymi o wyższości własnej racji. Uznali swoje małżeństwo za wygodne, dawali sobie przestrzeń, nie ograniczali... może tylko nie do końca wychwycili moment, w którym się do siebie przywiązali.

Niestety, tak jak miłość rozsiewa wokół siebie radość i dobro, jej córka, przywiązanie, jest źródłem większości wyjątkowo lub umiarkowanie złych czynów.

Nyah zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia Cashile odejdzie, ale z każdym kolejnym zachodem słońca chowała tę myśl w coraz głębsze czeluści własnej podświadomości. Przygotowywała mikstury mające postawić go na nogi, jednak te musiały być coraz silniejsze. Widziała, jak czasami jej mąż traci cierpliwość i niszczy wszystko wokół siebie. Dobra żona, którą byłaby z pewnością jej siostra, uspokoiłaby go. Zbliżyłaby się powoli niczym cień, położyła drobną dłoń na jego ramieniu i wyszeptała kilka słów pocieszenia. On wtedy dostrzegłby delikatną i pełną ciepła naturę, pozwolił się objąć i w końcu wyrzucił z siebie całą złość w kilku prostych słowach.

Nyah nie była dobrą żoną. Ignorowała ten tłumiony przez wściekłość atak paniki, a kiedy w końcu Cashile, panując już nad emocjami, siadał na ziemi, ona wkraczała i z pełną pogardą rzucała "Przestań się mazać". "Wynoś się" odpowiadał jej, obracając różdżkę w dłoni. Nie wyszła, chociaż tak poczyniłby każdy człowiek dbający o własne życie. Przez dłuższą chwilę stała w bezruchu, obserwując bierność mężczyzny naprzeciw niej, aż w końcu i w niej zagotowała się złość. "Myślałam, że jesteś mężczyzną, a tutaj proszę..." wycedziła, nie mogąc znieść jego i własnej bezsilności.

Nie wiedziała, jak to zrobił. Po prostu w ułamku sekundy znalazł się tuż za nią, złapał mocno za łokieć i siłą wyprowadził z pokoju. Czuła jego mocne dłonie, które sprawiały jej niemało bólu. Nie wydobyła jednak z siebie żadnego dźwięku, który mógłby oznaczać słabość. Puścił ją dopiero w kuchni, przy misie pełnej brudnych kociołków i naczyń. Złapała szybko za cynowy tłuczek, którym miażdżyła fynbosy i odwróciła się, żeby uderzyć ciężkim przedmiotem prosto w twarz Cashile. Nie zdążyła jednak wykonać żadnego ruchu, bo mężczyzna, już od dawna przyzwyczajony do ataków żony, chwycił ją mocno za nadgarstek i potrząsnął nim w taki sposób, że tłuczek upadł z głośnym trzaskiem na posadzkę. W oczach Cashile pojawiły się groźne błyski, mrożące krew w żyłach nawet najbardziej odważnego wojownika. Ona stała przerażona, ale w końcu poczuła, jak uścisk mężczyzny słabnie. "Kochana Nyah. Słodka jak trucizna" zaśmiał się i wyszedł.

Takie sytuacje pojawiały się coraz częściej, co miało swoje wytłumaczenie w tajemniczych miksturach, które zażywał Cashile. Nikt mu nie wspomniał o okrutnych skutkach wywołanych mieszaniną zawierającą manchineel, rącznik i pokrzywę australijską. Bywało tak, że nie czuł w sobie ni krzty mocy, by zaraz potem niemal wybuchać energią. Pytał Nyah z czego to wynika, ale ona unikała odpowiedzi. W końcu odmówił przyjmowania eliksirów, przez co ponad tydzień leżał nieprzytomny, walcząc z gorączką i wymiotami. Długo dochodził do siebie, jednak zawsze udawał silniejszego niż był. Nie potrafił przyznać się do słabości, takim był człowiekiem. Nyah grała z nim w tym spektaklu, udawała, że wcale się o niego nie martwi, a powtarzające się ataki bólu to tylko fanaberie. W ukryciu szukała sposobu, żeby ważony przez nią napój nie odnosił tak dramatycznych skutków. Wiedziała, że eliksir pozostawia rany na magicznej osobowości, dzieląc ją jakby na kilka, całkowicie niewspółgrających ze sobą części. Jednak żadna znana jej roślina nie mogła zatrzymać tego procesu, jednocześnie nie miażdżąc właściwości leczniczych mikstury. Często wstawała w nocy, aby zbadać funkcjonowanie flory nocnej, ale powoli zdawała sobie sprawę, że jeśli chce osiągnąć jakikolwiek pozytywny skutek, musi postarać się bardziej. Nie liczyć na cud, dobrego ducha, który ześle jej ze Słońca brakujący składnik. Dużo eksperymentowała, ale niejednokrotnie bała się spróbować własnych specyfików – nie wiedziała przecież, jakie mają działanie.

W końcu jednak w jej głowie zaświtała pewna idea, dlatego udała się podczas pełni do lasów tropikalnych z daleka od wioski, aby tam spróbować czegoś, czego jeszcze nigdy nie robiła. Usiadła na jednym ze starych głazów i wyciągnęła z woreczka przywiązanego do pasa różdżkę. Pod pachą trzymała księgę, którą wertowała już od jakiegoś czasu. Odłożyła ją powoli na ziemię i skupiła się na magicznym narzędziu należącym do jej męża. Nigdy jeszcze go nie używała, do tej pory nie był jej potrzebny. Czuła dziwne wibracje na palcach, ale też opór, który skutecznie zniechęcał ją do wypowiedzenia formuły.

– Co robisz? – usłyszała głos za swoimi plecami. Wiedziała do kogo należał, ale strach nakazał jej jak najszybciej się odwrócić.

W cieniu jednego z drzew stał Cashile, przypatrując jej się swoimi błyszczącymi od niedawno przebytej gorączki oczami. Wycelowała w niego różdżką, chcąc wyrazić swoją przewagę, ale on tylko parsknął śmiechem i ruszył w jej stronę.

– Nawet nie potrafisz jej używać, złodziejko – powiedział, wyrywając z dłoni kobiety swoją własność. – A teraz opowiesz mi, co knujesz i nie chcę nawet słuchać żadnych wykrętów. Chyba że masz chęć się przekonać, jakie zmyślne znam uroki.

Rzuciła w niego kamieniem ze złością, ale wszystko powiedziała. Była przy tym złośliwa, a kiedy zobaczyła, że na Cashile nie zrobiło to żadnego wrażenia, stawała się jeszcze okrutna. On pozostawał niewzruszony, co jakiś czas jedynie unosił brew z irytacją.

– Nie możesz po prostu pozwolić mi umrzeć?

– Nie – powiedziała stanowczo i na tym zakończyli dyskusję.

Nie wiedział, dlaczego Nyah za wszelką cenę chce utrzymać go przy życiu, skoro szczerze go nienawidziła, a on nie miał zamiaru się dla niej zmieniać. Nic nie było jednak w stanie przekonać jej, aby dała sobie spokój, dlatego ostatecznie postanowił jej pomóc. W tamtych czasach nie znano jeszcze dzisiejszych eliksirów, a sztuki ziołolecznictwa nie wiązano z zaklęciami. Niektórzy mówili, że wypowiadanie magicznych formuł nad wywarem może odwrócić jego zastosowanie. Oczywiście tak naprawdę były to tylko bajki, tworzone przez uczestników odwiecznego konfliktu między mistrzami w posługiwaniu się różdżkami a tymi, którzy życie swe spędzili na mieszaniu w kociołkach. Nyah i Cashile postanowili złamać panujące zasady. On nie miał nic do stracenia, a ona...

Zajęło im to całe lato, niejednokrotnie odwoływali się do czarnomagicznych formuł. Ludzie w wioski zaczynali spoglądać na nich z niechęcią, ale w tamtym czasie nie miało to żadnego znaczenia. Rzadko bywali wśród ludzi, większość czasu spędzali tylko we dwoje, zagłębiając się w coraz mniej znane zakamarki wiedzy magicznej. W święto Farezy Cashile stanął przed domem całkowicie zdrowy, uśmiechał się przy tym z wyższością typową dla czarodzieja.

– Niczego nie chcę – odpowiedziała mu ze złością na zadane pytanie.

– Uratowałaś mi życie – stwierdził sucho. – Nie ma nic za darmo.

– To był eksperyment, dzięki któremu nie tylko uwolniłam się od ojca, ale uzyskałam też bezcenną wiedzę. To ja powinnam ci się odpłacić, ale nie interesuje mnie wasze męskie prawo długów, dlatego nawet nie proś.

Podszedł do niej i nim zdążyła uciec, zagrodził jej drogę ramionami. Nie lubiła, gdy znajdował się blisko niej. Zawsze traciła siły, które tak bardzo ceniła w życiu.

– Teraz już nie ciąży na tobie klątwa, masz dość sił, żeby wrócić do swoich – kontynuowała, ukrywając zdenerwowanie. – Taka była umowa.

– Nie interesują mnie wasze plemienne umowy.

– W takim razie odejdź po prostu.

– Nie – powiedział stanowczo. Na tym zakończyli dyskusję.

Pół roku później Nyah wciąż ważyła swoje eliksiry, a on poszukiwał innego rodzaju magii. Razem spędzali tylko noce... wyładowując na siebie złość i inne negatywne emocje. Mimo to od tej pory on wiedział, że Nyah nie poderżnie mu gardła podczas snu, a ona, że Cashile nie odejdzie, nawet jeśli będzie miał jej serdecznie dość. Ich życie nie zmieniło się również po narodzinach pierwszego syna, jednak nie mogło pozostać takie samo po wizycie czarnoksiężnika Wolarda.

Człowiek ten już od bardzo dawna poszukiwał drogi do uzyskania mocy ostatecznej, a był przekonany, że podczas podróży w końcu znajdzie odpowiedź na pytanie, jak ją uzyskać. Być może gdyby Nyah dbała o własną reputację w wiosce, jeden z mieszkańców nie określiłby jej w obecności Wolarda jako wiedźmy, która kpiła ze śmierci. Dla czarnoksiężnika oznaczało to, że przedstawicielka Surgów posiada środek zapewniający nieśmiertelność i miał zamiar jak najszybciej jej go wydrzeć.

Kiedy wtargnął do domu, w środku znajdowali się tylko Nyah z dwójką chłopców. Bardzo szybko zmusił kobietę do mówienia, ale nawet i po godzinnych torturach nie dowiedział się tego, co chciał. Był wściekły, kiedy zobaczył obłęd w oczach półprzytomnej kobiety. Drżącymi ustami nie potrafiła już wydobyć z siebie żadnego słowa, a krew spływająca po bladych udach pozbawiła ją jakichkolwiek sił. Wściekły Wolard przeszukiwał pomieszczenie, podczas gdy przerażony chłopiec krzyczał głośno, szukając wsparcia matki. Jego młodszy brat ukrył się za kołyską, zakrywając malutkimi rączkami oczy. W tym miejscu pozostawał niewidoczny zarówno dla matki jak i złego człowieka, który napadł na jego rodzinę.

– To na pewno jest to – powiedział sam do siebie, dostrzegając sprytnie ukrytą fiolkę z tajemniczą miksturą. Podszedł szybko do zwiniętej Nyah i podniósł jej głowę, chwytając za kark i przystawił eliksir do twarzy. – Mów, do czego to służy!

Nie była w stanie wydobyć z siebie słowa, chociaż starała się, jak mogła.

– Tym pokonałaś śmierć, tak?

Pokiwała głową, tylko na tyle mogła się zdobyć. Jęknęła głośno, kiedy rzucił ją ponownie na ziemię, ale i tak widziała, jak czarnoksiężnik wypija zawartość fioki. Wiedziała, że ma tylko chwilę na podjęcie decyzji i świadomość ta była dla niej o wiele bardziej bolesna niż każda klątwa Wolarda. Doskonale znała działanie eliksiru, dlatego dosłownie w chwili, w której mężczyzna upadł na ziemię, podniosła się, chwyciła pierworodnego syna i zanim targnęły nią jakiekolwiek wątpliwości, wybiegła z domu. Słyszała w głowie cichy płacz młodszego chłopca, ale nie zatrzymała się. Znajdowała się na ostatnim stopniu schodów, kiedy poczuła, jak morderczy urok mija ją zaledwie o cal. Nie była zdziwiona, w końcu doskonale zdawała sobie sprawę, że osłabienie Wolarda potrwa nie dłużej niż kilkanaście sekund.

Udało jej się dotrzeć na skraj lasu, nim całkowicie utraciła kontrolę nad własnym ciałem i upadła na ziemię. Synek, którego trzymała przy sobie, uderzył głową o ziemię. Drżącą dłonią wyczuła ciepłą krew na jego czole. Nie miała jednak siły sprawdzić, czy wciąż oddycha.

– Biegnij, mały – szepnęła. – Biegnij do taty.

Usłyszała przeraźliwy wrzask jej najmłodszego dziecka, który przerwał błysk zielonego światła. Zamknęła oczy, czując odór śmierci wiszący nad jej domem.

Minęła sekunda, później druga i trzecia. W domu żyły dwie istoty, ale żadna nie była jej synem. Minęła czwarta, następnie kolejne pięć. W domu nie przebywał już żaden człowiek. Minęła minuta, wkrótce druga i czwarta. A potem skończył się czas.


Stali tak przez dobre pół godziny, ale Mauron nie przerwał milczenia. Tkwili w ciszy, czując jak panująca w jaskini wilgoć pozostawia ślady na ich ubraniach. Po nodze Syriusza przebiegł szczur, by następnie ukryć się w jednej ze szczelin.

– Co się stało dalej? – zapytał w końcu, bo nie mógł uwierzyć, że jakakolwiek opowieść może potoczyć się w tym kierunku. Wielokrotnie miał do czynienia z magicznymi opowieściami, ale każda miała na celu przekazanie morału albo cząstki kultury. W żadnej z nich nie zabijano dzieci. Musiał wiedzieć, jak to potoczyło się dalej... po prostu musiał.

– Tego nie wie nikt – odparł Mauron z dziwnym uśmiechem. – Historia ta była bowiem ostatnią w księdze, a z niej zostały wyrwane ostatnie strony.

– Ale przekazujecie sobie te legendy z pokolenia na pokolenie, tak? – naciskał. – Musicie...

Mauron pokręcił powoli głową, a Syriusz poczuł, jak rozrasta się w nim irytacja.

Po co Lordowi Voldemortowi księga z legendami... w dodatku wybrakowanymi? Oczywiście ten czarnoksiężnik ze swoimi zapędami do przejęcia władzy na świecie przypominał Wolarda z opowieści, ale poza tym nic nie układało się w całość. Mimo to Syriusz czuł, że na tych kilku wyrwanych stronach może kryć się odpowiedź na wszystkie jego pytania...może nawet znajdzie zakończenie własnej misji.

Wyszli razem z jaskini, gdzie skradziono Tchnienie i skierowali się ponownie w stronę wioski. Tam też Mauron pozostawił Syriusza, najwyraźniej uważając, że przekazał mu wszystkie istotne informacje... a on stał sam, przygnieciony własnymi myślami. Nigdy nie pasjonował się rodzinnymi historiami, wolał pozbawione wszelkich uczuć wyższych, pełne nietuzinkowego humoru książki o szpiegujących. Z jakiegoś powodu jednak czuł się tak, jakby osobiście poznał bohaterów tej opowieści. Nie musiał przenosić ich życia do realnego świata, by zobaczyć ich twarze. Dlatego nie mógł znieść pytań, które rodziły się w jego głowie. Czy Nyah przeżyła... a jeśli nie, to czy chociaż udało jej się uratować dziecko? Gdzie był Cashile i, na Boga, co do cholery pojawiło się w tym domu?

Musiał napisać wiadomość do Dumbledore'a, ale żeby to zrobić, należało najpierw opuścić Leonoscars. Ruszył w kierunku lasu, gdzie znajdowała się droga do stawu przenoszącego ponownie do świata czarodziejów. Pośród drzew i przeciskającego się przez liście słońca zrobiło mu się cieplej, ściągnął więc kurtkę i przetarł czoło dłonią.

Kiedy dotarł nad sam staw, zobaczył Natalie, która przemierzała nieznane mu ścieżki, żeby robić coś kompletnie niezrozumiałego. Rezygnując ze swych dotychczasowych planów, ruszył za nią, pozostając jednocześnie w ukryciu. Jego umysł podzielił się na kilka części, gdzie jedna chciała wyruszyć do Londynu, druga pożegnać się ze znaną mu doskonale blondynką, trzecia śledzić, a czwarta...

Natalie zatrzymała się dopiero pół godziny później. Rzuciła swoją torbę na pokrytą złotymi liśćmi polanę i sama uklęknęła pośród nich, wychylając twarz ku słońcu. Usiadł koło niej, nie mówiąc nic szczególnego, bo przecież już dawno wyczuła jego obecność. Uśmiechnęła się słodko, jak miała w zwyczaju i chwyciła jego szorstką dłoń.

Nie wiedział, co nim kierowało, kiedy zbliżył się do niej, próbując zrozumieć mieszaninę zapachów, która zawsze charakteryzowała tylko ją. Las, zioła... i coś jeszcze, ale w żaden sposób nie potrafił tego określić. Przesunął palcami po wargach, określając ich kształt i kolor, a ona wpatrywała się w niego intensywnie, niczym drapieżnik szykujący się do ataku.

Pocałował ją nieśmiało, jakby chciał sprawdzić jej reakcję. Poczuł lekko słonawy smak ust i delikatną dłoń, która wylądowała na jego ramieniu. Rozchyliła wargi, oddając się chwili, a on objął ją ostrożnie. Trwało to nazbyt krótko, a jednak postawiło pytanie, na które nie znali odpowiedzi. Odsunęła się od niego i pochyliła głowę, bawiąc się jego palcami. On chwycił ją za podbródek, a kiedy dostrzegł specyficzny błysk w oczach, parsknął i rzucił:

– Mały potwór...

Potem poszło o wiele szybciej. Ona chwyciła go mocno za włosy i pocałowała gwałtownie, tak że prawie stracił równowagę i uderzył plecami o ziemię. Szybko odzyskał panowanie nad sytuacją, przewracając ją pod siebie i całując szyję, która wciąż wydawała mu się niezbadanym źródłem czegoś, czego nawet nie potrafił nazwać. Poczuł jej chłodną dłoń pod koszulką, zanim zaczęli pośpiesznie zdzierać z siebie ubrania, nie dbając o subtelność ani delikatność. Kolejne części garderoby lądowały na stercie liści, ale nie odczuli spokoju, dopóki nie znaleźli się przy sobie całkiem nadzy, mogąc zatapiać się w najbardziej ukrytych zakamarkach własnej skóry. Całował ją mocno, czując jak wokół niego panuje chaos doznań, których nie potrafił jeszcze uspokoić. Przesuwał dłonią po talii i biodrach, aby chwycić za umięśnione udo i przysunąć do siebie jeszcze bliżej i czuć jeszcze bardziej...

Po jakimś czasie, leżąc już spokojnie na mokrych liściach i czując wbijające się w plecy kawałki gałęzi, doszedł do wniosku, że to było najgorsze z możliwych miejsc na takie historie, ale i tak nie zamieniłby go na żadne inne. Zerknął kątem oka na Natalie, która położyła głowę na jego piersi i ziewnęła głośno, bo przecież leżenie nago na wilgotnej ziemi wśród mchu, kamieni i nieznanego pochodzenia roślin, nie stanowiło dla niej nic wyjątkowego. Przesuwała dłonią po jego brzuchu, nie mówiąc absolutnie nic, jakby nagle zmieniła się w kogoś zupełnie innego... albo wreszcie była sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz