poniedziałek, 2 października 2017

Kacze pióro niesione wiatrem - rozdział 2

Albus stanął jak sparaliżowany. Zaśmiał się nerwowo, ale tłum sprawiał wrażenie śmiertelnie poważnego. Czuł wbite w niego spojrzenia kilkudziesięciu uczniów, co doprowadziło go wręcz do paniki.

– Przeklęte dziecko! – zawołał profesor, wciągając Puchona na scenę i ustawiając w samym centrum oślepiającego światła reflektorów. – To historia skupiona na odrzuconym przez świat synie Harry'ego Pottera!

– Odrzuconym przez świat? – wybełkotał, ale mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi.

– Jest piękna, wrześniowa noc! – krzyknął, gestykulując teatralnie. – Młody adepci magii wkraczając w mury Hogwartu, oczekując na swój przydział. Wśród nich znajduje się on! – Wskazał na Albusa swoim chudym palcem, udekorowanym plastikowym pierścieniem z automatu za dwa sykle. – Chłopak zagadka, od wielu lat gnębiony przez swojego starszego brata, niedoceniany przez ojca. – Wśród tłumu rozległy się głośne chichoty. – W końcu zasiada na magicznym…eee.. stołku i słyszy: SLITHERIN!

Albus wytrzeszczył oczy. Sam nie wiedział, czy ktoś go wkręca czy może to wszystko ma miejsce w jego głowie, podczas wyjątkowo szalonego snu.

Nigdy nie chciał trafić do domu węża. Jego ojciec przez wiele lat próbował przekonać całą trójkę swoich dzieci, że Slytherin wcale nie był złym domem, bo on sam znał wyjątkowego Ślizgona. Później wyszło na jaw, że owy wyjątkowy Ślizgon znęcał się nad profesorem Longbottomem, należał przez długi czas do zwolenników Lorda Voldemorta i poniżał jego ojca przez praktycznie pełen jego okres nauki w Hogwarcie. Sam Albus w czasie swojej obserwacji doszedł do wniosku, że Ślizgonom kłody pod nogi rzucano już na samym początku. Podczas gdy Gryffindor, Ravenclaw czy nawet Hufflepuff na piedestał wystawiali cechy będące cnotami, Slytherin popierał arogancję, ambicję, spryt i cwaniactwo. Czy z takim wzorem, porównując go z męstwem, mądrością czy życzliwością, uczniowie mogli faktycznie wyrastać na normalnych ludzi? Albus szczerze w to wątpił. Jeśli chcieli zmienić stosunek do tego domu, najpierw powinni zreformować piosenki Tiary Przydziału.

– Wtedy wszystko się zaczyna! – kontynuował profesor, ku zachwytowi tłumu. – Czy rodzina, od wielu lat polerująca swoje gryfońskie tradycje zaakceptuje chłopca z domu węża? – Tutaj zrobił pełną dramatyzmu pauzę. – OTÓŻ NIE! Stąd też zrozpaczony Albus ucieka w samotność, gdzie odnajduje go nie kto inny, a Scorpius Malfoy!

Wszyscy w Wielkiej Sali zamarli. Albus poczuł, jak coś upiornie zimnego wypełnia jego organizm, kiedy odnalazł pełne żywej niechęci spojrzenie Ślizgona. Przełknął głośno ślinę, zdając sobie sprawę, że prędzej piekło zamarznie niż on znajdzie w tym wariacie przyjaciela.

Teoretycznie nic do niego nie miał, naprawdę. Chociaż wujek Ron nieustannie powtarzał coś o pokoleniowej rywalizacji, dotyczyło to raczej jego córki. Jednak przez lata zdążył zaobserwować, że Scorpius był dramatycznie zarozumiały i, podobnie jak większość uczniów jego domu, miał jakiś kompleks czystej krwi.

– Chodź do nas, Scor – zawołał go profesor, a Albus nie mógł powstrzymać parsknięcia, kiedy siedzący niedaleko Wall wyciągnął chusteczkę i zaczął nią machać ze łzami w oczach.

Na początku Malfoy nie ruszył się z miejsca, dopiero po jakimś czasie wstał i szybkim krokiem podszedł do podestu. Zanim stanął obok profesora, uderzył ramieniem Albusa.

– Nie jestem przyjacielem tego smarka – powiedział głośno i wyraźnie.

– No jasne, kto by chciał koło ciebie stać, panie czysta krew jest ważniejsza niż czysty ryj – odparł Albus, wiedząc, że taka uwaga ściągnie na niego kłopoty.

– No ty na pewno nie, skoro przy każdym naszym spotkaniu leżysz plackiem na ziemi…

– Zniżam się do twojego poziomu…

– Stop! – Profesor położył swoje białe dłonie na ich głowach i trudno naprawdę określić, który był z tego powodu bardziej niezadowolony. – Ach, te sprzeczki między druhami! – Objął ich ramieniem, przyciągając do siebie niczym szmaciane lalki. – Ludzie kochają miłość między ogniem i wodą, tak jak piorun musi uderzyć w ziemię, żeby rozbłysnąć na niebie niczym patronus, tak Scorpius musi uderzyć w Albusa, żeby ich osobowość zajaśniała na niebie ich przeznaczenia!

Nikt nie zrozumiał słów profesora, ale to nie przeszkadzało wszystkim bić brawo dla jego pomysłowych porównań. Malfoy zmarszczył brwi, próbując ogarnąć przekaz, nie wiedząc jeszcze, że sens słów nauczyciela jest zawsze jeden, a brzmiał on „znajdźcie mi uzdrowiciela".

– Uderzyć? Niby czym? – zapytał głupio Albus.

– Podczas wspólnie spędzonych nocy – zignorował go nauczyciel. – Scorpius dowiaduje się o małym problemie przyjaciela i postanawia pomóc mu go rozwiązać. W jaki sposób? Wszystko to zawarłem w zachwycającym scenariuszu, ale poznacie go dopiero za kilka miesięcy! – Na jego twarzy pojawiła się szczera ekscytacja, bijąca na głowę tę, którą wujek Percy wyrażał w stosunku do grubości denek kociołków. – Powiem tylko, że mój pomysł zyskał akceptację znanej na pewno wszystkim Stwórczyni Wszystkiego! Na razie jednak potrzebujemy ekipy organizacyjnej: aktorów, scenarzystów…

W tym momencie Albus się zgubił…. i wcale nie chciał się odnaleźć. Negatywna aura otaczająca Scorpiusa dostatecznie zepsuła humor chłopaka. Na tyle że do końca bełkotu profesora Szinwa nie dostrzegał nic więcej poza jasną czupryną Malfoya.

– No i co ja mam teraz zrobić? – jęknął, siedząc w kącie pokoju wspólnego. Obejmował kolana, a jego twarz przypominała niuchacza po zderzeniu z szybą.

– Mnie nie pytaj, już nie jesteśmy kumplami – odparł Wall, siedząc w fotelu, za którym swe oblicze skrył Al. – Przyjaciel Malfoya moim wrogiem jest.

– Czy ty przypadkiem w dzieciństwie nie zostałeś na wieki skonfundowany? – wycedził chłopak ze złością. – Od kiedy niby mam cokolwiek wspólnego z tym człowiekiem?

– No przecież on uderzył w ciebie swoim piorunem, żeby zrównać z ziemią wasze przeznaczenie, czy jakoś tak – powiedział z żalem Wall, wydmuchując nos w koc, a potem zarzucając go na głowę Pottera.

Albus westchnął głośno. Musiał coś wymyślić, żeby nie zostać pośmiewiskiem szkoły. Kompletnie nie przywiązywał wagi do teatru, a teraz miał zagrać główną rolę w przedstawieniu, którego fabuła brzmiała jak nieśmieszny żart. Nawet nie chciał sobie wyobrażać reakcji rodziny.

Do końca tygodnia trwały przesłuchania, dopiero potem miał poznać treść scenariusza… a ten napawał go przerażeniem.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że ku swojej rozpaczy, nawet nie potrafił się z tego wykręcić. Profesor zagroził, że jeśli Albus nie zaszczyci sztuki swoim zaangażowaniem, nie dopuści go do sumów z transmutacji. Nie był doprawdy wielkim fanem tego przedmiotu, ale chciał skończyć swoje lata zmagań chociaż zadowalająco. Mógł oczywiście pójść na skargę do dyrektora MacGonagall, ale wtedy upokorzyłby się bardziej niż do tej pory.

Jedyną opcją było… ukrywanie się za fotelem do końca życia… albo udawanie, że nie ma żadnej sztuki. Po prostu.

Dlatego Albus chodził wciąż na lekcje, jednak ignorancja emocjonalna wcale nie należała do łatwych. Zwłaszcza że co chwilę ktoś mu gadał o roli, w która miał się wcielić.

– Słyszałeś, że Rose ma zagrać Shera Skyter? – powiedział mu Wall w piątek, bandażując skręconą kostkę zaraz po posmarowaniu jej cuchnącą maścią.

– A kto to? – zapytał zmęczony, odrabiając pracę domową z zielarstwa.

– Gadała z tobą wczoraj – przypomniał mu. Dostrzegając jednak głupią minę kolegi dodał – Ta ciemnoskóra trzecioklasistka…

– Przecież Rose jest ruda – zauważył Al, marszcząc brwi. Dziewczynka, która zadręczała go pytaniami o przedstawienie wyglądała uroczo, ale w żadnym aspekcie nie przypominała jego kuzynki.

– Nie bądź takim rasistą! – krzyknął oburzony Wall, zwracając na nich uwagę tłumu. – Poza tym zaczynacie próby w poniedziałek. Profesor dał mi scenariusz dla ciebie, ale zabrała mi go Jęcząca Marta…

– Przecież ona jest duchem, jak mogła cokolwiek wziąć do ręki?

– Kazała m czymś w siebie rzucić za pięćdziesiąt punktów – wyjaśnił. – Niestety trafiłem wprost do sedesu, sorka Al.

Wtedy młody Potter zaczął kwestionować swoją poczytalność w momencie, w którym zaczął zadawać się z Wallem. Kiedy patrzył na przyjaciela, doszedł do wniosku, że kumplowanie ze Scorpiusem wcale nie należało do tak abstrakcyjnych.

Zrozpaczony skierował swoją pogrążoną w bólu osobę na błonia, gdzie zaplanował wsiąknąć w ziemię wraz z lejącym deszczem.

Usiadł pod jednym z drzew, czując, jak powoli moknie mu tyłek… i każda inna część ciała. Po chwili jego humor uległ znaczącej zmianie, z nędzy przeobrażając się w podwójną nędzę. Jakkolwiek plan roztopienia się wraz z kapiącą z nieba wodą sprawiał wrażenie wyjątkowo błyskotliwego, tak po zderzeniu z praktyką nieco osłabł na jakości.

W oddali zobaczył wracającą z boiska drużynę Gryffidoru, a jego ciało automatycznie zareagowało. Wstał najszybciej, jak to tylko możliwe i zaczął uciekać do zamku. Jak oczekiwał, nie zdążył. Stęskniona ramiona jego brata oplotły go w pełnym uczucia uścisku, pozbawiając resztki tchu.

– Gdzie tak pędzisz, Albusie Severusie – zawołał James ze śmiechem.

Nie odpowiedział, bo w zasadzie sam nie wiedział co. Kiedy chłopak w końcu go puścił, odskoczył kilka stóp do tyłu, a jego usta przyjęły kształt podkowy.

W jednej chwil uderzyła go niesprawiedliwość na świecie. Dlaczego to niby on miał mieć konflikt z ojcem na temat Slytherinu a nie James? Czy powodem tego był brak Scorpiusa w siódmej klasie? A może przyczyn powinien szukać w rudych włosach swojego brata, które wedle zwyczajów powinny usunąć z jego drogi wszelkich przyjaciół, w tym i Malfoya? (chociaż, jakby nie patrzeć, jego starszy brat miał całe mnóstwo znajomych, o wiele więcej niż Albus i Scorpius razem wzięci).

– Hej, co jest? – zapytał, ale Albus tylko wymamlał coś w odpowiedzi. – Ktoś ci dokucza? Mam mu skopać…

– Jezu, James, ja mam już piętnaście lat! – oburzył się.

– A to dużo?

– Dość dużo, żebyś przestał mnie bronić przed szkolnymi wrogami. Przez ciebie wychodzę na ofermę.

– No dobra, mój odważny i samodzielny bracie – James poklepał go po plecach i pociągnął w stronę szkoły. – To jak nazywa się ten szkolny wróg przez którym mam cię nie bronić?

– James! – zawołał z rozpaczą Al.

Razem wkroczyli na szkolny korytarz, zaszczycając posadzkę plamami błota. Starszy chłopak wyglądał na kompletnie nieprzejętego, kiedy rzucił na siebie zaklęcie osuszające, by po chwili tego samego czaru użyć na Albusie.

– Dlatego nie mogę cię spotykać – burknął, kiedy włosy stanęły mu dęba, upodabniając go do nastroszonego ptaka.

– Coś mówiłeś? – zapytał zdawkowo James, otrzepując szatę z kurzu.

– Nic – rzucił obrażony, przygładzając czuprynę.

– Przestań się dąsać – powiedział Gryfon. – Nabierz trochę dystansu do życia, bo zwariujesz. Zwłaszcza, że teraz masz być szkolną gwiazdą. – Wyszczerzył do niego zęby. – Jak chcesz, możemy poćwiczyć piętnowanie twoich kontaktów ze Ślizgonami, zawsze chętnie ci pomogę..

– Mógłbyś chociaż ty dać mi spokój?

– Nie wiem, o co ci chodzi. Ja bym oszalał z radości, gdybym mógł zagrać w przedstawieniu „Całe życie mi przykro" – powiedział. – Jednak twoje szczęście zachwyca mnie prawie tak samo jak mina ojca, kiedy dowie się o przedstawieniu.  Albus oczami wyobraźni zobaczył pogrążonego w zadumie ojca, który sam nie wie, czy coś ma wyśmiać czy zaatakować, po czym rzucił:

– Nie pocieszasz…

No i James wcale nie miał takiego zamiaru… a nawet jeśli takowy posiadał, to nieszczególnie przyłożył się do jego realizacji. Chociaż Albus bynajmniej tego nie oczekiwał, naprawdę.

Co do jednego jednak James miał rację – ta sztuka faktycznie robiła z niego jeszcze większą ciamajdę niż był na co dzień. Przekonał się o tym w dniu, w którym otrzymał scenariusz.



– Mój przyjacielu, nie ma takich jak ty wielu – recytował beznamiętnie Albus, gapiąc się w kartkę i za wszelką cenę unikając morderczego spojrzenia Malfoya. – Kiedy cię poznałem, od razu już wiedziałem. Pod osłoną nocy, gdy wzywałem pomocy, tyś przybył na me wołanie rozpaczliwe, kiedy cierpienie było me dotkliwe.

Scorpius najwyraźniej nie miał zamiaru mu odpowiedzieć, przynajmniej dopóki profesor nie chrząknął pięć razy i nie uderzył go w plecy.

– Od tego są druhowie – burknął obrażony. – Każdy ci to powie. Problemów z twym ojcem rozwiązanie, to czasu nieubłaganego cofanie.

– Otóż właśnie to! – krzyknął rozradowany nauczyciel. – Przepiękna kwestia, aż uległem wzruszeniu. – Wytarł pojedynczą łzę z policzka. – Na dziś tyle wystarczy, jutro poznacie odtwórców ról ojców i matek, czyli prawdziwej śmietanki towarzyskiej angielskiego teatru magicznego.

Albus nie chciał nawet pytać, kim byli ci ludzie. Jeśli posiadali umiejętności na poziomie jego i Scorpiusa, to przedstawienie zapowiadało się na bardziej sztuczne niż tworzywo z którego wykonano pierścień profesora.

– A teraz idźcie pracować, ciężko niczym drobne żuki podczas toczenia kuli po malowniczej ściółce leśnej!

– Ma pan na myśli żuka gnojarza, który kręci kulki z gówna? – zapytał Wall, znad drewnianej konstrukcji przypominającej trochę ławkę trochę krzesło.

– Powiedz mi, Wart, w jaką poważną rolę wcielasz się w tej sztuce?

– Jestem drzewem na błoniach?

– Czy drzewa mogą wyrażać swoje bezsensowne zdanie?

– Eeee…

– Nie mogą! – odpowiedział za niego profesor, tupiąc przy okazji nogą. – Więc zamilcz i ćwicz powiewanie na wietrze!

Wall zaczął pląsać rękoma z wyjątkowym skupieniem, a Albus z trudem powstrzymał śmiech.
Jego kumpel w ramach „męskiej solidarności" postanowił sam zgłosić się na przesłuchanie. Pretendował do roli tłumu uczniów, ale nauczyciel Wisza stwierdził, że jest za mało wyrazisty, więc przypisał mu rolę drzewa, który ruchem swych gałęzi wyznacza kierunek opatrzności. Dla Albusa taki rodzaj przyjacielskiego wsparcia był wystarczający, bo Wall robił z siebie jeszcze większego kretyna niż on.

Jutro nadeszło o wiele szybciej niż sądził i to był chyba pierwszy dzień od dnia wywieszenia ogłoszenia o sztuce, kiedy wstał w dobrym humorze. Przynajmniej dopóki nie zobaczył siedzącej na parapecie sowy, która z całą pewnością należała do jego matki (ojciec nigdy nie pogodził się ze stratą Hedwigi, którą jego dzieci znały z opowieści). Obok niej fruwała świnka wujka Rona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz