wtorek, 21 listopada 2017

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 15

Akademia Magii w Stanach Zjednoczonych Ameryki stanowczo różniła się od Hogwratu. Był to bowiem budynek jakby niezdecydowany – niby nowoczesny, ale w dużej mierze przypominający domek na prerii. Punkt kulminacyjny dziwaczności stanowiła metalowa rura łącząca krzywą wieżę z jednym z kwadratowych budynków. Człowiek mógłby godzinami się zastanawiać nad sensem jej istnienia, ale i tak nie byłby w stanie pojąć zamysłu autora tej wizji. Przy wykorzystaniu wszelkich zasobów zrozumienia można nie wyśmiać samej wieży, która przecież również pasowała tutaj jak pięść do nosa, ale ten pręt przerastał nawet nowoczesnego i światłego maga. Całość otoczona była przez tony piasku i lichą roślinność pustynną. Na typowym Brytyjczyku zrobiło to spore wrażenie, w końcu przyzwyczajony był do zieleni i raczej deszczowego klimatu. Nawet ludzie w tamtych stronach wydali mu się inni: komunikowali się niby w języku angielskim, ale dla Jamesa była to mowa ze śmietnika, chociaż nie do końca potrafił znaleźć wytłumaczenie dla własnej niechęci.

Uczniowie Zarnezi, bo tak właśnie nazywała się tamtejsza szkoła, odziani byli w bladożółte szaty z trójkątnymi kapturami, co upodabniało ich do mnichów. Sam sposób poruszania się tych nastolatków wydawał się nazbyt spokojny, wręcz irytujący... co najmniej jakby ktoś nafaszerował ich wywarem ze śliny buchorożca. Gdyby zestawić ich z uczniami Hogwartu, zwłaszcza Gryfonami, Amerykanie mogliby dojść do wniosku, że angielskie dzieci chorują na nadpobudliwość.

Jakie było więc zdziwienie Jamesa, gdy drzwi gabinetu nie otworzył mu wcale powolny i zgrzybiały duchowny, ale ekscentryczny profesor z ogromną, granatową tiarą w różowe gwiazdy. Mówił z niebywałą ekscytacją, jakby lekki podmuch wiatru stanowił dla niego fascynujące wydarzenie na miarę pokonania czarnoksiężnika Grindelwalda. Bardzo szybko odesłał go do szukanej Mariki Nino: wyjątkowo pięknej kobiety, najprawdopodobniej wnuczki wili, bo jej uroda znacząco wyróżniała się na tle pozostałych. Nie była sympatyczna, właściwie niewiele miała zamiar mówić. Z pewnością natomiast chciała owinąć sobie Jamesa wokół palca, chociaż była od niego starsza o minimum siedem lat... chyba że właśnie to nią kierowało. Tak czy inaczej on nie był zainteresowany, co znacząco utrudniało mu zadanie. W takiej chwili żałował, że nie zabrał ze sobą Syriusza, który być może nie grzeszył urokiem osobistym, ale chociaż nie miał żony.

Można powiedzieć, że właściwie przypadek zadecydował o tym, że ostatecznie nie wrócił do Anglii z pustymi rękoma. Kiedy bowiem kroczył w kierunku wyjścia w towarzystwie niezbyt uprzejmej Mariki, okazało się, że jedna z uczennic wpadła na szalony pomysł przedostania się w dosyć niebezpieczny sposób do jednego z budynków – najpewniej dormitorium chłopców. Pomóc jej w tym miała wspomniana wcześniej metalowa rura, która dziwnym trafem łączyła wieżę, na której przebywał James, z budynkiem podłożonym pod drugiej stronie naukowego kompleksu budynków. Znajdowało się to co najmniej osiemdziesiąt stóp nad ziemią i niejednego czarodzieja przyprawiłoby o zawrót głowy. Być może nieprzewidywalność należała do głównych cech amerykańskich uczniów, bo to tej pory nie wydawali się Jamesowi zdolni nawet do latania na miotle, a cóż dopiero bardziej zmyślnych rzeczy.

Jak się można spodziewać, kiedy Marika dostrzegła dziewuchę w takim miejscu, natychmiast kazała jej zejść. Problemem okazało się to, że uczennica bała się ruszyć choćby o cal. James śmiał się z boku, bo z własnego doświadczenia wiedział, że banałem było na coś wleźć, ale opuszczenie niebezpiecznego miejsca należało już do wyzwań. Kiedy więc nauczycielka Zarnezi udała się po pomoc, sama bowiem okazała się niezbyt biegła w zaklęciach, postanowił na własną rękę pomóc dziewczynie. Nie kryła się za tym żadna cwana strategia, po prostu kiedy w oczach nastolatki dostrzegł łzy, zwyczajnie zmiękło mu serce.
Jakkolwiek ciężko to sobie wyobrazić, docenić należy wszelkie starania, James stanął na kamiennym parapecie, by zaraz potem wskoczyć na tę śmieszną, w ogóle nieładną rurę. Nawiasem, sam fakt stworzenia czegoś takiego, wydawał się Jamesowi co najmniej idiotyczny – po co w ogóle jedną z wież łączyć z zupełnie innym budynkiem? To było zwyczajnie nieestetyczne, jakby architekt zapomniał stworzyć kanalizacji i zakpił sobie z założycieli umieszczając tę rurę w powietrzu, żeby każdy odwiedzający mógł ją zobaczyć.

Abstrahując już od bezguścia budowniczych, James starał się utrzymać równowagę na rurze i powoli zbliżył się do dziewczyny, wyciągając w jej kierunku rękę. Nawet go nie zdziwiło, gdy uczennica zachwiała się i zapewne zleciałaby w dół, gdyby on w ostatniej chwili nie zmienił pozycji i zahaczając nogą o tę nieszczęsną rurę, obiema rękami nie złapał dziewczyny za nadgarstek. Wszystko zostało dodatkowo udekorowano dramatycznym wrzaskiem uczennicy, który prawie przebił mu bębenki w uszach... naprawdę szyszymora przy tym to pestka. Jakby tego było mało, nastolatka w ataku paniki zaczęła miotać się jak dzikie zwierzę. Z trudem udało mu się wciągnąć ją ponownie na stały grunt, ale przecież nie po to trenował wiele lat Quidditcha, żeby nie radzić sobie w takich sytuacjach. Kiedy udało mu się zwolnić jedną z dłoni, pomógł sobie również czarami, w każdym razie misja zakończyła się pełnym sukcesem. Co zabawne, stojący nieopodal uczniowie pozostali niewzruszeni, jakby dla nich spadające dzieciaki stanowiły naturalny krajobraz ich szkoły... niczym błonia w Hogwarcie. Nawet nauczyciel przyprowadzony przez Marikę nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego, chociaż podziękował Jamesowi za pomoc. Nie dopytywał nawet, skąd on się w ogóle u nich wziął. James odniósł wrażenie, że ludzie w Teksasie nie wiedzą, co to są emocje, a ich hasłem przewodnim była obojętność.

Marika stała z boku, bacznie obserwując poczynania Anglika. Zapytała go, gdzie się nauczył takich... akrobacji, a kiedy odpowiedział jej, że wiąże swoją przyszłość z Quidditchem, kobiecie jakby rozwiązał się język. Razem wdali się w niebywale ciekawą dyskusję na temat poszczególnych drużyn i, jak się okazało, obydwoje byli fanami Roberta Patersona: jednego z najlepszych ścigających wszech czasów. Tak... to była świetna rozmowa. Dzięki niej też Marika zaprosiła go do siebie na tequilę, rezygnując tym samym z tonu kokietki. James opowiedział jej o wojnie w Anglii, swojej żonie... starał się unikać tematu Leonoscars i Surgów, przynajmniej jeśli chodzi o kluczowe elementy układanki. W końcu udało mu się zebrać potrzebne informacje... niestety te chyba więcej namieszają niż pomogą.

Marika Nino pracowała w grupie badawczej Ernesta Clode'a – naprawdę wspaniałego czarodzieja. Człowiek ten potrafił skupiać wokół siebie wybitnie uzdolnionych wyrzutków, jakoś niespecjalnie dogadywał się z ludźmi należącymi do znanych i lubianych. Może dlatego wiele profesorów nie doceniało Clode'a, zwłaszcza że ten wolał zajmować się przeszłością niż przyszłością. O wiele ciekawsze wydawały mu się losy starodawnych plemion niż nowatorskie sposoby na eliksiry, zaklęcia, czy transmutację.
Do ekipy należała szóstka osób: wspomniany wcześniej profesor, były więzień Maurycy Badlin, czeska wiedźma Igrid Ivaneska, człowiek-zagadka Salim Noran, czarnoskóry wampir Bapriste Beaux i właśnie Marika Nino. Można myśleć, że takie "patałajstwo", jak zwykli ich określać inni naukowcy, nie dojdzie do niczego odkrywczego. Cóż... mylili się. Badania nie polegały na przeszukiwaniu książek, lecz w głównej mierze podróżowaniu i mierzeniu się z licznymi niebezpieczeństwami na zakazanych ziemiach. Udało im się zebrać mnóstwo pożytecznych informacji, ale niestety po śmierci Ernesta Clode'a ich grupa się rozpadła... może to właśnie ten dobroduszny profesor trzymał ich razem. W każdym razie Badlin po miesiącu opuścił Teksas i wkrótce trafił ponownie do więzienia. Ivaneska wyruszyła w nikomu nie znanym celu do Azji i tam też zginęła, podczas gdy towarzyszący jej Noran zapadł się pod ziemię. Beaux o dziwo pozostał w szkole wraz z Mariką, chociaż obecnie utrzymują sporadyczny kontakt.

Marika jasno dała do zrozumienia, że informacje zawarte w książkach są bzdurą i można nimi sobie najwyżej kuper podetrzeć. Surgowie bowiem nigdy nie nosili żadnych kamieni na szyi, nie zawierali zresztą małżeństwa, a okrucieństwem nie musieli się chwalić – wszak każdy o tym wiedział i bez durnego symbolu. Oczywiście kilkoro nosiło taki talizman, ale nie miało to nic wspólnego z tradycją Surgów, prędzej już z Dziećmi Synjys, którzy w ramach zaślubin obdarowywali swoje żony talizmanem mającym wartość europejskiej obrączki. Kobiety z tamtych ludów ponoć były niezwykle piękne i... na swój sposób uzdolnione, w każdym razie zawsze zdobywały to, co chciały. Mężczyźni Surgów imponowali im swoją prostotą i siłą, dlatego lubiły się z nimi wiązać.

Jeśli zaiste doszło do takiego przemieszania, to zapis w hogwarckich księgach miałby sens. Mężczyzna związany z kobietą Synjys wstępował do ich ludu, a tym samym został zobowiązany do strzeżenia wszelkich jego sekretów. Nosił na szyi kamień-obrączkę, co w pokrętny sposób potwierdza wersję Natalie, a jednocześnie staje się wyrzutkiem wśród Surgów, tak że z czasem talizman bardziej wiąże się ze skrytością niż zakładaniem rodziny.

To oczywiście tylko niepotwierdzone informacje, bo Marika nie zajmowała się oficjalnie istniejącym ludem Surgów, a szczątkową wiedzę zawdzięczała Salimowi Noranowi, który miał najpewniej w swoim drzewie genealogicznym kogoś z Synjys... zakładając, że te ludy w ogóle istniały. Gdzieś tam zasłyszała, że zamieszkują oni tereny pustynne i nie asymilowali się z żadnym innym plemieniem, co wszakże jest bardzo typowe dla pradawnych ludów. Tak czy inaczej nie istnieje taka grupa badawcza, która zajęłaby się Dziećmi Synjys, bo byłaby to po prostu syzyfowa praca. Już o Surgach ciężko znaleźć jakiekolwiek informacje, wyprawy niejednokrotnie wiążą się z realnym niebezpieczeństwem, a z pewnością byli oni o wiele mniej skryci od pustynnych. Badania w tej dziedzinie wydawały się zwyczajnie nieopłacalne, jeśli zestawić ze sobą wysiłek z profitami.

– W każdym razie miałem rację, bo w tym wypadku jedyną drogą do informacji jest ten Salim Noran – skończył swój monolog James, patrząc na popijającego piwo Syriusza. Po chwili sięgnął do swojej torby, wyciągnął z niej kawałek papieru i położył go przed oczami przyjaciela. – To jest zdjęcie tej grupy badawczej.

Wpatrywała się w niego szóstka czarodziejów, gdzie każdy wydawał się wyjątkowym okazem. Na samym środku stał groźnie wyglądający czarnobrody mężczyzna z czerwoną przepaską na oku. O niego opierała się śliczna, żeby nie rzec przepiękna, dziewczyna o kruczoczarnych włosach i jasnoniebieskich oczach. Z drugiej strony skrywał się czarnoskóry, nazbyt wysoki mężczyzna, który prawie całkowicie zasłonił drobnego, chuderlawego chłystka o fizjonomii piętnastolatka. Na fotografii szelmowsko uśmiechała się również kobieta o typowo słowiańskiej urodzie, a na krańcu zdjęcia ledwo mieścił się...

– Ten człowiek, co rozmawiał z Gibbonem! – Zerwał się z miejsca, jakby w tej chwili szykował się do ataku. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że w Gospodzie pod Świńskim Łbem znajduje się jedynie w towarzystwie Jamesa.

– To jest ten Salim Noran, potomek dzieci Synjys – stwierdził Potter z dziwnym uśmiechem na twarzy. – Znalezienie go to twardy orzech do zgryzienia, ale poradzimy sobie z tym.

– Nie mamy wyjścia – burknął Syriusz.

– Właściwie... co u ciebie? – zapytał prosto z mostu James. Postanowił zignorować kiepski humor Blacka i odłożyć ewentualne pretensje na później.

Syriusz nie miał najmniejszego zamiaru opowiadać mu o wydarzeniach z ostatnich tygodni. Był oficjalnie na niego wściekły, a milczenie stałoby się zemstą doskonałą. Dlatego tym bardziej nie rozumiał tego, że ot tak po prostu wyrzucił z siebie wszystko – zaczynając na odwiedzinach u Liny, a kończąc na swojej ponownej wizycie w Leonoscars. Starał się nie wchodzić w szczegóły, wtedy bowiem jego opowieść trwałaby tysiąc lat, ale James jakby miał alarm w sobie. Kiedy tylko Syriusz starał się zgrabnie ominąć pewne wątki, ten zadawał wyjątkowo celne pytanie i on naprawdę nie musiał już odpowiadać – wszystko wymalowało się na jego twarzy.

– Nie wierzę, że to zrobiłeś – zaśmiał się.

– Nie masz wyjścia, bo nie mam zamiaru się tłumaczyć – rzucił lekceważąco, spoglądając w okno.

– Nie potrafię sobie tego wyobrazić...

– Nie próbuj, to byłoby zdecydowanie przekroczenie pewnej granicy.

– Ujmę to inaczej: ogólnie wyobrażenie sobie tego jest nierealne.

– A ja to ujmę tak: wyobrażenie sobie tej twojej metalowej rury z Teksasu jest o wiele mniej realne.

– Jak niby miałem ci ją opisać? – zaperzył się James. – Nie jestem jakimś bajarzem, ciesz się, że w ogóle ci o niej powiedziałem.

– Masz rację, ta rura zmieniła moje życie.

Zaśmiał się niezbyt sympatycznie i spojrzał w okno. Czekała ich kolejna wyprawa, być może o wiele bardziej owocna niż poprzednie. Pytanie tylko, jak miała się skończyć. Jeśli Salim Noran faktycznie ukrywał się od wielu lat, prawdopodobieństwo jego znalezienia nie było zbyt wysokie. Ich jedyną nadzieja pozostawała w tym, że jeśli udało się odszukać go Śmierciożercom, to i oni mogą otrzymać w łasce trochę szczęścia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz