wtorek, 25 lipca 2017

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 7

Ostatni dzień roku 1979 naprawdę skłaniał do przemyśleń. Atmosfera w świecie czarodziejów gęstniała i każdy powoli zaczynał tworzyć swój własny rachunek sumienia. Nikt nie wiedział, czy już zaczęła się wojna, czy może wciąż mają do czynienia z okrutną zorganizowaną przestępczością. Członkowie rodzin ginęli w tajemniczych okolicznościach, a żadna informacja nie wskazywała na poprawę.

Nic więc dziwnego, że ludzie tracili zaufanie do władz. Dugald McPhail powoli godził się z myślą o rychłym odwołaniu go z funkcji ministra magii, chociaż wciąż próbował robić dobrą minę do złej gry. Udzielał wywiadów, gdzie uspokajał społeczność czarodziejów. Chodził na spotkania z szefami poszczególnych departamentów, uśmiechał się z nimi do zdjęć, próbował opracowywać strategię. Mówił o współpracy wszystkich urzędników wyższego szczebla, chociaż każdy wiedział o jego konflikcie z Bartemiuszem Crouchem. Szef Departamentu Przestrzegania Prawa wielokrotnie powtarzał, że w walce z przestępcami należy odwoływać się do niewybrednych metod. Cały czas próbował przeforsować dekret, który umożliwiłby aurorom stosowanie zaklęć niewybaczalnych wobec Śmierciożerców, który McPhail za każdym razem blokował. "Nie będziemy się zniżać do ich poziomu" powtarzał minister, na co szef biura aurorów prychał i rezygnując z uprzejmości wobec swojego bądź co bądź szefa, opuszczał pomieszczenie.

Dwudziestego stycznia społeczność czarodziejów była już pewna, że odwołanie ministra magii to kwestia kilku dni i mało kto nad tym ubolewał. Problem polegał jedynie na tym, że nikt nie wiedział, któż powinien stanowisko to objąć. Wielokrotnie zwracano się do Albusa Dumbledore'a, ale już żaden czarodziej nie łudził się, że ten potężny mag zechce opuścić mury Hogwartu. Największe szanse posiadał Gerald Dryden, obecny szef biura aurorów. Wiele osób liczyło na jego zdolności podejmowania szybkich decyzji i stanowcze, bezwzględne działanie przeciw Śmierciożercom. Jednak kandydatura tego czarodzieja nie odpowiadała wielu urzędnikom, którzy obawiali się zbytecznego ograniczania wolności przez ministerstwo. Niektórzy z resztą celowo sabotowali każdą poważną kandydaturę, bowiem zbliżająca się wojna stanowiła dla nich okazję do szybkiego zarobku.

Sytuacja polityczna komplikowała się, przynajmniej tak wynikało z Proroka Codziennego, którego tamtego dnia czytał Syriusz Black, siedząc na ławce przed Salą Urzędowych Przesłuchań. Nie napawało go to optymizmem, ale do urzędników ogólnie miał tyle zaufania, co kot napłakał, więc specjalnie się tym nie przejął.

Zastanawiał się, kto miał zamiar go tym razem przesłuchiwać. Miał nadzieję, że ominie go spotkanie z Dorianem Rogersem, tak samo z resztą jak z Alphredem Cocktonem. Najchętniej w ogóle z nikim by już nie rozmawiał, zwłaszcza, że nie miał nic do dodania. Z każdą minutą ogarniała go coraz większa frustracja, chociaż starał się panować nad nerwami.

W końcu drzwi pomieszczenia uchyliły się, a z sali przesłuchań wyszedł znany mu z twarzy mężczyzna. Nie potrafił sobie przypomnieć jego nazwiska, ale na wszelki wypadek kiwnął mu na przywitanie głową. Mężczyzna odwzajemnił gest i wzdychając ciężko, udał się w kierunku wyjścia z poczekalni. Wyglądał na co najmniej zdenerwowanego, a to nie zwiastowało najlepszej atmosfery podczas przesłuchania.

Z pomieszczenia wychyliła głowę pulchna kobieta, której twarz przypominała Syriuszowi chomika. Była zdyszana i spocona, jakby właśnie biegała po kołowrotku. Wskazała mu ręką wejście do sali przesłuchań, a on ze sztucznym uśmiechem na ustach wpadł do środka. Przez chwilę rozglądał się po pomieszczeniu, szukając trocin, ale ostatecznie odpuścił sobie te niezbyt śmieszne żarty. Nawet jeśli opowiadał je sobie we własnej głowie.

Sala Urzędowych Przesłuchań znacząco się różniła od pomieszczenia skonstruowanego przez aurorów. Nie można było tam dostrzec żadnego lustra, w przeciwieństwie do przytłaczającej ilości szafek, komód i regałów. Prawie wszystko zawalone było papierami, nierzadko brudnymi od sowich odchodów. Na środku stało antyczne fotele, przy czym jeden był zajęty przez nikogo innego ale właśnie Doriana Rogersa.
Syriusz w swoim życiu poznał wielu aurorów, ale w żaden sposób nie potrafił wypracować dla nich jednego portretu. Szalonooki Moody nikogo nie słuchał i z nikim się nie dogadywał. Nie należał do osób lubianych, ale był na tyle skuteczny, że nikt nie śmiał się mu przeciwstawić. Alicja Longbottom przypominała bardziej dobrą ciocię niż świetnie wyszkolonego łowcę czarnoksiężników, a jej mąż Frank wyglądał jak prawdziwy bohater. Społeczność czarodziejów po prostu go uwielbiała, a przy tym cieszył się ogromnym szacunkiem współpracowników. Mildred O'Harrow słuchała rozkazów, jeśli dostrzegała w tym własną korzyść. Kto na nią nie spojrzał, widział psychopatkę, której dręczenie więźniów sprawia ogromną radość. Gdyby cele w Azkabanie nie były pilnowane przez Dementorów z pewnością sama zostałaby strażniczką i na równym poziomie pozbawiała więźniów dobrego samopoczucia. Dorian Rogers był mieszanką każdego z nich: uzdolniony, bezwzględny, podły, ale również niepozorny. Potrafił słowem zapewnić sobie uznanie i bez problemu dostać to, czego chciał. Dlatego jego widok w Sali Przesłuchań bynajmniej Syriusza nie zdziwił, a jedynie rozdrażnił. Oznaczało to bowiem, że Rogers z jakiegoś powodu obrał go sobie za cel, a nie zwiastowało to niczego dobrego.

– Proszę usiąść – powiedziała kobieta-chomik. -– Nazywam się Edna Anster i to ja zostałam wyznaczona, aby dzisiaj z panem rozmawiać. – Jej głos był niezwykle suchy, pozbawiony jakichkolwiek emocji. W ogóle nie pasował do raczej pączkowej aparycji.

Syriusz usiadł na wskazanym krześle, widząc, jak Dorian Rogers posyła mu złośliwy uśmiech. Starał się go zignorować.

– Rozumiem, że zdaje sobie pan sprawę, w jakim celu został wezwany do ministerstwa? – kontynuowała urzędowym tonem Edna. Wytarła chusteczką spocone czoło.

– Nie do końca – odpowiedział Syriusz, marszcząc nos pod wpływem okropnego i duszącego zapachu, który wydzielała kobieta. Rogers wyprostował się i wbił spojrzenie w jeden z regałów.

– Na wezwaniu z pewnością napisano, jaki jest powód wezwania. Nie ręczę jednak za pracę Idylli, dlatego przypomnę panu, że przyczyną przesłuchania są wydarzenia z czerwca tego roku, kiedy to Caradock...

– Doskonale wiem, co się zdarzyło w czerwcu tego roku – przerwał jej rozjuszony Syriusz. – Nie rozumiem tylko, dlaczego po raz kolejny mam o tym opowiadać. Nie dociera też do mnie, co ma z tym wspólnego Dorian Rogers.

Auror uśmiechnął się kpiąco, jakby zdenerwowanie Syriusza tylko poprawiało mu samopoczucie. Poprawił rękaw swojej szaty, wciąż wpatrując się w ten sam punkt.

– Pan Rogers ma przysłuchiwać się naszej rozmowie i wyciągać z niej odpowiednie wnioski. – Starała się być miła, ale niespecjalnie jej to wyszło. – Jako przedstawiciel biura aurorów posiada do tego pełne prawo. Niech więc pan przestanie się oburzać i odpowie nam na kilka pytań...

– Ale ja już odpowiedziałem na milion pytań w czerwcu – wycedził Syriusz przez zaciśnięte zęby.

– Nie żartuj, Black – odezwał się Dorian Rogers. Jego spojrzenie wciąż było skupione na regale zawalonym papierami. – W czerwcu nie powiedziałeś nic, co byłoby godne naszej uwagi. Chyba nie myślisz, że ktokolwiek uwierzył w twój zanik pamięci? Nie tylko utaiłeś przed ministerstwem okoliczności śmierci pana Dearborna, ale nie wykazałeś żadnej chęci współpracy.

– Doprawdy? A nie przyszło wam do głowy, że gdybym faktycznie coś zataił, to raczej nie postanowiłbym tego wyjawić pół roku później?

– Jestem pewien, że nic nie powiesz – powiedział Rogers, wciąż nie zaszczycając go spojrzeniem. – Ale wiedz, że ministerstwo o tym nie zapomniało.

– Dziękuję za informację, mogę już iść?

– Nie – odpowiedziała Edna stanowczo, ale zerknęła niezadowolona na Rogersa. – Zacznijmy więc od początku...



Początek ...

Czy to było tak dawno? Doskonale pamiętał...

Do jego nozdrzy dotarł okrutny zapach. Nie potrafił go w całości określić, ale z pewnością był to odór eliksiru. Wyjątkowo paskudnego eliksiru. Smród powoli zbliżał się do niego, musiała dzielić ich niewielka odległość. Poczuł jak ktoś kładzie na jego czole coś mokrego. Musiała to być chusta z leczniczym płynem, który wydzielał obrzydliwą woń. Marszczył nos, ale chyba nikt nie zwrócił na to uwagi. Może tak naprawdę nie wykonał żadnego ruchu...? Osoba, która zaszczyciła go okładem, już się oddalała.

Ktoś rozmawiał. Kto to był? Nie mógł otworzyć oczu, chociaż próbował kilka razy. Nie potrafił też w żaden sposób zmusić swoich kończyn do ruchu. Jakby tkwił w półśnie... Starał się spowodować chociaż drżenie palców, ale ręka pozostawała niewzruszona.

– Halo.

Jakiś obcy głos. Należał zapewne do mężczyzny, ale nie mógł być tego pewien.

– Słyszy mnie pan?

"Słyszę" odpowiedział w myślach, ale jego wargi nie wykonały żadnego ruchu.

– Jeśli mnie pan słyszy, niech poruszy pan palcami.

Próbował. Nie potrafił.

Słyszał, jak źródło głosu się oddala i zaczyna rozmawiać z kimś jeszcze. Nie potrafił niczego zrozumieć, powoli ogarniała go panika, która paraliżowała umysł. Przecież rozumiał, słyszał, czuł... tylko dlaczego nie mógł nic zrobić?

Ktoś ponownie zbliżył się do łóżka, na którym leżał. Po zapachu stwierdził, że to była kobieta, ale tego również nie mógł być pewien. Jego nozdrza jakby przytępiły się od okrutnego smrodu cieczy, której krople ściekały leniwie po policzku. Kobieta dotknęła jego dłoni z wyjątkową delikatnością, a potem nadszedł ból. Czuł, jakby ktoś do jego żył na siłę wciskał wrzątek.

Później zasnął.



Od początku... ale gdzie jest początek?

Trzask drzwi. Złość... i rozczarowanie. Deszcz bębniący w szyby, grzmot zbliżającej się burzy, jasność błyskawicy, poza tym pustka. Paskudna, dławiąca.

A potem wściekłość. Pogarda.

To słowo nie powinno paść. Nawet w domyśle. Nigdy.



A może nic nie pamiętał? Jeśli to tylko złudzenie wspomnienia zdarzenia, które nigdy nie miało miejsca?
Była śliczna. Uśmiechała się uroczo, kiedy położyła na jego stoliku kubek z parującym eliksirem. Musiała mieć nie mniej niż dwadzieścia pięć lat, a jednak jej delikatna uroda upodabniała ją do nastolatki. Popielate włosy związała w koński ogon, na twarzy nie można było dostrzec ni cienia makijażu.

– Dzisiaj lepiej? – zagadała wesoło, jakby nie pracowała w szpitalu pełnym chorych, ale w wesołym miasteczku.

– Tak – odpowiedział krótko, starając się podnieść. Ledwo zdołał oprzeć się na łokciach. Wciąż był bardzo słaby.

Znaleźli go nieprzytomnego na jednej z kamiennym plaż. Był w kiepskim stanie – leżał otumaniony przez serię uroków, którymi musiał wcześniej dostać. Niezbyt dobrze prezentował się upadek z klifu, dzięki któremu omal nie skręcił sobie karku. Szybko przenieśli go do Szpitala Świętego Munga, gdzie przez kilka dni lawirował między stanem jawy i snu, nie mogąc się ruszyć ani nic powiedzieć. Kiedy się obudził, pytali go o Caradocka Dearborna, ale on nie wiedział, co mają na myśli. Jego wspomnienia kończyły się w momencie, w którym opuścił swoje chłodne mieszkanie, by wykonać zadanie.

To był przypadek. Wszystko miało potoczyć się inaczej. Mieli tylko znaleźć Elenor McFire i zabrać ją do Hogwartu, gdzie zapewniono by jej bezpieczeństwo. To nawet nie wymagało szczególnych umiejętności. Gdyby tamtego dnia nie przyszedł list od Dumbledore'a, który odwołał całą akcję, być może nie byliby wtedy tak sfrustrowani. Wtedy też nie pokłóciliby się, a on nie postanowiłby zrobić wszystkiego sam. Nie musieliby w takim układzie wysyłać za nim Caradocka, który dziś mógłby spokojnie pracować w swoim sklepie z wyposażeniem medycznym.

A może wcale nie... być może to coś dopadłoby ich tak czy inaczej, bez względu na to, kiedy i w jaki sposób zabraliby się za to zadanie. Może kłótnia była nieunikniona, w końcu wisiała w powietrzu już od jakiegoś czasu. Może Syriusz po prostu musiał wypluć jad, który od dłuższego czasu utrudniał mu normalne funkcjonowanie. Może gdyby poszedł tam sam, sam by zaginął. Może śmierć czeka go i tak w ciągu najbliższych kilku tygodni.

Może.

Może nie. Może powinien trzymać język za zębami. Może nie miał powodu do złości. Może powinien przeprosić.

– James... – zaczął, zanim przyjaciel zdążył wyjść.

– Po prostu o tym nie mówimy – powiedział spokojnie, ale stanowczo.

Więc nie mówili…



– Czyli nie planował pan spotkania z panem Dearbornem?

– Nie... chyba. Nie pamiętam.

Jego odpowiedź nic nie wzniosła do protokołu, wydawała się wymijająca i złośliwa, ale to nie wzruszyło specjalnie urzędniczki. Po prostu zaznaczała coś na formularzu i kiwała głową, kiedy Syriusz wyrzucił z siebie więcej niż trzy słowa.

Przesłuchanie potoczyło się dokładnie tak, jak sobie wyobrażał. Kobieta zadawała mnóstwo niepotrzebnych pytań, bynajmniej nie zrażona brakiem sensownych odpowiedzi. Rogers uśmiechał się kpiąco w kącie, rzucił kilka złośliwych uwag, poza tym nie powiedział nic. Całość trwała ponad trzy godziny. Kiedy w końcu opuścił gmach ministerstwa, nie miał ochoty z nikim rozmawiać przez następny tydzień. Włóczył się po Londynie bez celu, aż w końcu poczuł, że samotność jednak strasznie go męczy.

Sam nie zdawał sobie sprawy, w którą stronę zmierza, dopóki nie znalazł się pod ładną, najprawdopodobniej renesansową kamieniczką. Była urocza. Podobnie jak większość budynków z okresu odrodzenia zbudowano ją na planie prostokąta, podkreślając tym samym prostotę i praktyczność. Wewnętrzny dziedziniec jako jedyny przejawiał obecność czarodziejów. Wyjątkowo bujna i budząca zachwyt odwiedzających roślinność musiała być karmiona magicznymi nawozami. Cała kamienica, nie licząc pomalowanej na złoto attyki, pokryta była freskami. Wejścia strzegły dwie kolumny ozdobione przez charakterystyczny liść akantu.

Taka okolica idealnie do Aileen pasowała. Piękna, momentami dusząca w swojej urodzie tworzyła obraz niczym z bajki. Gdyby Syriusz miał ją do czegoś porównać, to właśnie do tego zachwycającego dziedzińca, który nawet nie udawał naturalnego.

Zastukał w ciężkie drewniane drzwi. Długo musiał czekać, nim usłyszał delikatne kroki kobiety. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej odejść. Zanim jednak zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, w drzwiach pojawiła się Aileen. Wyglądała bardzo poważnie, nawet kiedy na jej twarzy zakwitł szczery uśmiech. Miał pewność, że to spotkanie skończy się inaczej niż pozostałe, chociaż dopiero teraz był tego w pełni świadomy.

Wkroczył do środka, przecierając krople potu z czoła. Nie zadawała pytań. Dotknęła jego ramienia, by chwilę później chwycić go mocno za dłoń i zaprowadzić do salonu. Spędzili razem cały wieczór, prawie się nie odzywając. Po prostu siedzieli na kanapie, wpatrując się w gwiazdy za oknem, obydwoje pogrążeni we własnych myślach.

– Syriuszu... – zaczęła około godziny trzeciej, przerywając tym samym błogą ciszę. Powiedziała to jednak bardzo cicho, jakby stopniowo chciała wyrwać ich z marazmu.

– Hm...?

– Wychodzę za mąż.

Jednak nie. Wolała zrobić to od razu. Wyrzucić z siebie prawdę, którą ukrywała już od jakiegoś czasu.
– Przepraszam, że ci wcześniej nie powiedziałam – mówiła wciąż spokojnie. W jej głosie można było dostrzec zupełnie niepotrzebne poczucie winy. – Pewnie czujesz się zaskoczony...

Nie odpowiedział. Cóż miał jej rzec? Że wcale nie był zszokowany? Że doskonale wiedział o jej narzeczonym? Westchnął ciężko.

– Jesteś zły? – To zdanie wypowiedziała z obawą. Udawała, że pyta z ciekawości, ale drżenie rąk ją zdradziło.

– Nie – rzekł po chwili. Chwycił jej dłoń, a Aileen spojrzała na niego zraniona. – A powinienem?
Tym razem ona zwlekała z odpowiedzią. Bawiła się jego palcami, przesuwała paznokciami po szorstkiej skórze dłoni.

– Nie wiem, ale pewnie gdybyś był, to wszystko potoczyłoby się inaczej.

Kiwnął głową i był to najbardziej żałosny ze wszystkich gestów w jego życiu. Objął ją ramieniem, a ona wtuliła się w niego w sposób, w jaki nigdy sobie nie pozwoliła. Milczeli, chociaż doskonale zdawali sobie sprawę, że nie będą mieli już okazji porozmawiać, co za każdym zawsze sobie obiecywali. "Następnym razem ci opowiem" mówili na zmianę, ale konwersacje zawsze odkładali do kolejnego spotkania. Tym razem na następny raz nie było miejsca. To była ich ostatnia szansa. Szansa, której nie wykorzystali. Siedzieli w ciszy, aż w końcu wschód słońca przypomniał im o upływającym czasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz