wtorek, 28 listopada 2017

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 16

To był najprawdopodobniej najgorszy czerwiec w jego krótkim życiu. Być może dla odmiany ostatni miesiąc nie został naznaczony śmiercią znanych i w pewien sposób bliskich mu osób, ale i tak należał do wyjątkowo męczących. Syriusz musiał wstawać około czwartej rano, a zasypiać grubo po pierwszej, żeby wyrobić się ze wszystkimi wyznaczonymi zadaniami. Śmierciożercy zaplanowali krwawy napad na Wioskę Helgi, gdzie mieszkał Dedalus Diggle i tylko cudem udało mu się wyjść z tego cało. Tak czy inaczej, trzeba było w takim zestawieniu wydarzeń odkryć motywy zwolenników Lorda Voldemorta, przewidzieć zamiary i, najprościej mówiąc, posprzątać po tych zwyrodnialcach. Jakby tego było mało, Syriusz otrzymał ponowne wezwanie na przesłuchanie w Ministerstwie Magii, podczas gdy James coraz więcej czasu spędzał w domu. Cała otoczka biegnących wydarzeń nie sprzyjała planowaniu odszukania Salima Norana – człowieka, który mógłby rozwiać niejedną wątpliwość. Udało się doprawdy z pomocą Francka Longobottoma wypytać Gibbona i dzięki temu dowiedzieć się kilku przydatnych informacji. Szkoda, że zasadzie niewiele to zmieniało. Jeżeli Śmierciożerca mówił prawdę, a biorąc pod uwagę sztuczki zastosowane przez Jamesa, nie powinien kłamać, to Salim Noran przebywał aktualnie we Francji. Tam też podawał się za Arthura Toutaut. Gibbon nie znał jego adresu ani nawet samego miejsca zamieszkania, ale podstawione nazwisko wiele ułatwiało. Niewiedza zwolennika Lorda Voldemorta w swoisty sposób działała na ich korzyść – oznaczała bowiem, że potomek dzieci Synjys nie był śledzony... przynajmniej nie tak dokładnie.

Można w takiej sytuacji myśleć, że droga do celu była prosta i usłana różami... nic bardziej błędnego. Pierwszy problem pojawił się już na etapie określania formy znalezienia Salima Norana. James musiał ostudzić swój zapał, kiedy spojrzał w jasne, zielone oczy żony. Syriusz sam do Francji jechać nie miał zamiaru, w końcu nie wiadomo było, jakimi zdolnościami dysponował potomek Synjys. Nie bał się ran ani śmierci, jednak w razie najgorszego wolał spocząć we własnej ziemi. Kiedy oznajmił to patetycznym tonem w Dolinie Godryka, Lily wyśmiała go i poszła zaparzyć herbaty. O dziwo, na ochotnika do podróży zgłosił się Peter, jednak Syriusz jedynie zmarszczył nos, hamując w sobie komentarz. Lubił Glizdogona, ale pożytek z niego był żaden. Poprosiłby o pomoc Remusa, ale czwarty z huncwotów właściwie przestał utrzymywać z nimi kontakt, usprawiedliwiając się ponownie działalnością na rzecz Zakonu Feniksa. W ostateczności mógłby zadowolić się towarzystwem Liny, ale czarownica aktualnie zajęta była czymś zupełnie innym. Poza tym wciąż nie do końca doszła do siebie po porwaniu w domu Janet Stopprad – klątwy zadane przez Śmierciożerców pozostawić miały skutki na wiele miesięcy.

– Dobrze, jedź – powiedziała w końcu Lily do Jamesa, widząc zdesperowane twarze trzech przyjaciół. Usiadła powoli na kanapie i skupiła spojrzenie na kominku, w którym już od dawna nie rozpalano ognia.

– Nie ma mowy – odparł Syriusz poważnym głosem. – Zaraz urodzisz dziecko, Potter zostaje przy tobie.

– Nie zaraz, tylko za dwa miesiące – stwierdził James. – Jest jeszcze dużo czasu...

– Poradzę sobie – wtrąciła Lily z typowym dla siebie, dziwnym uśmiechem.

– Jasne... – rzucił lekceważąco Syriusz. – Zrobicie, jak uważacie. To i tak nie jest moja sprawa.

– Słucham...? – James stanął naprzeciw niego ze zmarszczonymi brwiami i rękami schowanymi w kieszeniach czarnej bluzy.

Nie odpowiedział. Wzruszył jedynie ramionami i oparł się o komodę.

W ten sposób udało im się ustalić z ilu osób powinna składać się ich grupa marzeń, ale i tak musieli ułożyć plan działania i następnie udoskonalić go. Lily wyraźnie zaznaczyła, że zgadza się na wyjazd, ale wszystko mają zorganizować tak, żeby nie pozostało miejsca na improwizację.

Dlatego właśnie Syriusz praktycznie nie spał – odpowiednie zabezpieczenie wyjazdu nie należało do najłatwiejszych zadań. Musiał w pierwszej kolejności odnaleźć Arthura Toutaut i w tym celu próbował dostać się do rejestru czarodziejów w Europie. Tak jak podejrzewał, szukany przez niego człowiek wcale na niej nie figurował. Ten ponadkrajowy spis okazał się nazbyt ogólny, w zasadzie nikt nie kontrolował zawartych tam wpisów. Wiele danych było nieaktualnych, o czym świadczył chociażby fakt, że udostępniony w rejestrze adres Syriusza wciąż wskazywał na Grimmauld Place 12.

W takiej sytuacji jedynym wyjściem było zdobycie informacji wprost ze spisu francuskiego. To jednak okazało się o wiele bardziej skomplikowane. Przede wszystkim Ministerstwo Magii chroniło dane osobowe zamieszkujących dany kraj czarodziejów. Dlatego nikt nie wyraził chęci podzielenia się z Syriuszem informacjami, zwłaszcza że ten nie posiadał żadnego urzędowego polecenia. Zdobycie owego papierka nie należało do rzeczy łatwych – na początku udał się kilka razy do Biura Petentów, ale po wielu godzinach spędzonych w kolejce, znoszenia enigmatycznych uwag pani Zoe i niedyskretnych pytań, nie otrzymał zezwolenia. Nawet kiedy wykorzystał swoje znajomości, urzędniczka pozostała nieugięta. W takim układzie wydarzeń Syriuszowi nie pozostało już nic innego niż znalezienie dobrego fałszerza.

– Należysz do grona przestępców? – zapytała z podekscytowaniem Natalie, kiedy w kilku zdaniach opowiedział jej o własnych rozterkach.

– Nie jesteś zbyt bystra, wiesz? – odparł zmęczony i położył się na trawie.

Natalie uśmiechnęła się słodko, jakby odebrała to jako komplement, a nie zniewagę.

Korzystając z rad udzielonych mu przez przyjaciół, udał się na ulicę Śmiertelnego Nokturnu, żeby właśnie tam odnaleźć Ernesta: właściciela sklepu z nawozami przeciw magicznym szkodnikom. Nie było to wcale trudne, smród roznosił się po całej alejce, a kolorowe plakaty przedstawiające zmyślne tępienie ślimaków, korników i bahanek przykuwały uwagę nawet tych niezainteresowanych.

Wszedł do środka starając się nie dotykać żadnej z konstrukcji znajdującej się w sklepie. Z trudem poradził sobie z duszącym zapachem, chociaż oczy zaszły mu łzami pod wpływem unoszących się oparów. Mimo to dostrzegł zawalone kartonami półki i szklane akwaria z obrzydliwymi robalami zjadanymi przez większe i jeszcze bardziej obrzydliwe robale. W niektórych miejscach poustawiano doniczki z podejrzaną roślinnością – kilka okazów Syriusz osobiście widział w Zakazanym Lesie. Przy głównej ladzie stał człowiek o czarnych włosach związanych w koński ogon i domalowanym kredką wąsikiem. Wyglądał niepoważnie, wręcz komicznie, jednak niezdrowy blask w jego oczach kazał też oceniać go jako osobnika niebezpiecznego albo co najmniej niegodnego zaufania. Syriusz wolałby uniknąć jego towarzystwa, ale miał do wykonania zadanie, które nie mogło czekać. Kiedy jednak otworzył usta, żeby coś powiedzieć, momentalnie zaschło mu w buzi pod wpływem niezbyt zdrowych oparów.

– Dzień dobry – wycharczał, czując ból w podrażnionym gardle. Starał się brzmieć na tyle uprzejmie, żeby właściciel sklepu nie poczuł się urażony, ale na tyle ostro, aby zachować pozycję osoby dominującej. – Szukam sposobu na najgorsze szkodniki.

Razem udali się do ciasnego pomieszczenia zwalonego kartonami, gdzie jedynym źródłem światła była stojąca na biurku lampa oliwna. Ernest wskazał Syriuszowi miejsce na drewnianym taborecie, podczas gdy sam usiadł na plastikowym pudle. Ich rozmowa nie trwała długo, ale i tak była niezwykle męcząca. Mimo nadmiaru uprzejmych zwrotów i uśmiechu przyklejonego do twarzy właściciela sklepu, jego klienci ani na chwilę nie mogli poczuć się bezpiecznie. Ciężko było uwierzyć w to, że ten człowiek zajmuje się jedynie fałszowaniem dokumentów, a nie jakimiś okrutnymi, czarno magicznymi praktykami. To jednak i tak przestało mieć znaczenie.

Tydzień później, dokładnie dwie godziny po odebraniu przez Syriusza sfałszowanego dokumentu, sklep Ernesta zamknięto i zlikwidowano. Jego właściciel za oszustwa został wysłany do Azkabanu na dwa miesiące i zapewne po ich upływie już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem. Dwie zakapturzone postacie wlekły jego zszokowane ciało, podczas gdy jeden z pachołków Doriana Rogersa kroczył za nimi, masując sobie skroń. W pewnym momencie spojrzenie jego i Syriusza skrzyżowały się, ale trwało to nazbyt krótko, by Black mógł rozpoznać jego zamiary. Dla bezpieczeństwa postanowił wrócić do domu, chociaż biorąc pod uwagę ostatni atak na mieszkanie, mógł to nie być najlepszy pomysł.

Teleportował się niedaleko placu zabaw, na którym nie tak dawno rozegrała się walka i usiadł pod jednym z drzew. Dłuższą chwilę wpatrywał się w papierek wykonany przez Ernesta, chociaż na pierwszy plan w jego umyśle wysuwało się przeszywające spojrzenie aurora. Czyżby Rogers wiedział o jego zamiarach? Może powinien wyrzucić pozwolenie i spróbować znaleźć Norana w inny sposób? Tylko jaki?

Nie. Teraz już nie było odwrotu. Musiał uczynić to, co do niego należało.

Następnego dnia udał się do Ministerstwa Magiii, ściskając teczkę, w której znajdowało się pozwolenie. Udał się prosto do odpowiedniego biura, gdzie, ku jego zdumieniu, nie było żadnej kolejki. Nieprzygotowany na taki rozwój wydarzeń, gapił się na plakietkę na drzwiach przez kilkanaście minut. Nacisnął na klamkę dopiero wtedy, kiedy przechodzący ludzie zaczęli spoglądać na niego z zaciekawieniem. W środku czekała na niego ukryta za stertą papierów kobieta. Z udawaną pewnością siebie usiadł wygodnie w fotelu naprzeciw jej biurka i wyjaśnił w kilku zdaniach sprawę, z którą przychodził.

Po skończeniu przemówienia, uśmiechnął się ładnie do młodej urzędniczki, której twarz pokryła się rumieńcem. Musiała być od niego młodsza… albo po prostu tak wyglądała. Wzięła od niego sfałszowany dokument, nie odrywając wzroku od biurka, a kiedy przez przypadek dotknęła jego ręki, przez jej ciało przeszedł widoczny dreszcz. Nie mógł powstrzymać się od uniesienia brwi, ale na całe szczęście dziewczyna tego nie dostrzegła. Poprawiła tylko okulary, żeby uważnie przeczytać przedstawione jej zaświadczenie.

– Wygląda na to, że wszystko się zgadza – powiedziała lekko zachrypniętym głosem, wciąż nie patrząc mu w oczy. – Będę musiała tylko jeszcze użyć wykrywacza oszustw, mógłby mi pan go podać?

Przez dłuższą chwilę pozostał w bezruchu, analizując słowa dziewczyny. Miał ochotę głośną zakląć, ale to nie zadziałałoby na jego korzyść. Był pewien, że ten cały wykrywacz to jeden z cudownych pomysłów Rogersa. W takim układzie musiał zadziałać jeszcze inaczej.

– Jasne – odparł, puszczając do niej oko, przez co twarz młodej urzędniczki zrobiła się czerwona jak cegła. – Który to?

Wskazała dłonią na dziwne urządzenie leżące na jednej z półek. Na całe szczęście Syriusz był wysoki i nie musiał stawać na palcach, aby ściągnąć zdobycz. Tak czy inaczej, przedmiot tego typu nie powinien znajdować się w miejscu do tego stopnia niedostępnym. Urzędniczka z pewnością nie miała więcej niż metr sześćdziesiąt, w jaki sposób niby za każdym razie korzystała z wykrywacza? Prosiła interesantów czy podstawiała sobie taboret? Syriusz uśmiechnął się do siebie, zacisnął palce na różdżce i mruknął pod nosem zaklęcie. Zaraz potem podał przedmiot dziewczynie, zatrzymując swoje spojrzenie na jej migdałowych, piwnych oczach.

– O nie – jęknęła urzędniczka, kiedy zdała sobie sprawę, że postanowiona przed nią maszyna jest uszkodzona. – Co ja teraz zrobię?

– Coś nie tak? – zapytał z udawaną troską. Dziewczyna zaczęła uderzać pięściami w wykrywacz, jakby to miało go naprawić. – Na takie coś mogła wpaść tylko kobieta – dodał, nie mogąc się powstrzymać.

Przez chwilę wydawało mu się, że urzędniczka wybuchnie, ale na całe szczęście okazało się to tylko złudzeniem. Zamiast tego opadła na krzesło i załkała cicho.

– Zepsułam je... na pewno je zepsułam – chlipała, nie dostrzegając autentycznie zszokowanej twarzy Syriusza. Wiele rzeczy mógł przewidzieć, ale na to nie wpadłby nigdy w życiu. – Teraz... wyrzucą mnie... z...z...pracyyyy.

– Pomogę – powiedział zrezygnowany. Jego plan wziął w łeb, a to wszystko dlatego, że urzędniczka okazała się bardziej nieporadna, niż się spodziewał. Nie miał serca sprawiać jej takich kłopotów... cóż. Znajdzie inny sposób na zdobycie informacji o Noranie. Powiedział głośno formułę zaklęcia, trzymając różdżkę na jednym z najważniejszych ośrodków w urządzeniu. Po chwili wykrywacz wydał z siebie dźwięk przypominający prychnięcie i zaświecił Syriuszowi prosto w oczy. Po tym żałosnym przedstawieniu młody Black odwrócił się i skierował w stronę wyjścia, ale młoda urzędniczka zatrzymała go w połowie drogi.
– Nie chciał pan przypadkiem zdobyć informacji z Archiwum? – zapytała cicho.

– Może innym razem – powiedział nerwowo. – Widzę, że jest pani zajęta, a mi też trochę się spieszy.

– Strasznie przepraszam – jęknęła. – To mój trzeci dzień w pracy i jeszcze nie potrafię się ze wszystkim wzorowo obchodzić. Zaraz znajdę dla pana te informacje, tylko nie wychodź!

Po tych słowach wybiegła z gabinetu, zostawiając go tam całkiem samego. Syriusz stał jak wbity w ziemię, zastanawiając się, ile czasu zajmie dziewczynie szukanie odpowiedniego rejestru. Z pewnością nie powinna pozwolić mu na grzebanie we własnym gabinecie, ale sama stworzyła ku temu idealną okazję. Z drugiej strony jej zachowanie wydawało się podejrzane... być może zainstalowała w pomieszczeniu coś, co śledziło jego poczynania? A jeśli wybiegła tak szybko, żeby go sprowokować albo, co gorsza, zawiadomić Biuro Aurorów? W takim układzie musiał jak najszybciej zniknąć z ministerstwa...

– Już jestem – usłyszał głos za swoimi plecami. Odetchnął z ulgą, widząc siadającą przy biurku urzędniczkę z uroczym uśmiechem na twarzy.

Dwadzieścia minut później opuścił gmach Ministerstwa, chociaż wciąż nie mógł zrozumieć, jakim cudem nie napotkał na swej drodze żadnych problemów. Teraz już wiedział, że Arthur Toutaut przebywał małej miejscowości położonej w regionie Poitou-Charentes niedaleko La Rochelle. Z pewnością było to niezbyt wyróżniające się miejsce – wprost idealne na ukrycie własnej tożsamości. Teraz pozostało już tylko udać się tam i zdobyć potrzebne informacje. Niestety jakkolwiek prosto by to nie brzmiało, wcale takie nie było.

Słońce jakby doskonale zdawało sobie sprawę z ich wyprawy, bo wstało tego dnia wyjątkowo wcześnie. Jasne promienie oświetlały ścieżkę prowadzącą do lasu otaczającego Dolinę Godryka. Znajdowała się ona zaraz za jednym z domów, pozornie identycznym jak wszystkie budowle w wiosce. Odróżnić go od pozostałych można było na podstawie bujnej, intensywnie zielonej roślinności zajmującej większą część ogrodu. Pozornie chaotyczna dodawała miejscu uroku, chociaż wielu sąsiadów patrzyło na nią z niesmakiem. Zapewne nie wynikało to z dziwacznej kompozycji kwiatów, ale przedziwnych sadzonek i ziół, które wzbudzały przestrach u miejscowej ludności. Syriusz był czarodziejem, więc doskonale wiedział, że żadne z krzewów nie przejawiają właściwości czarno magicznych, nie mniej dla mugoli mogły sprawiać wrażenie demonicznych... niczym z tych śmiesznych bajek, gdzie wiedźmy miały brodawki i wielkie, garbate nosy.

James wyglądał na niewyspanego i pozbawionego wszelkiej energii, a zaciśnięte na kubku z kawą dłonie tylko to podkreślały. Jego kruczoczarne włosy powiewały na porannym wietrze, tworząc na głowie standardowy bałagan. Co jakiś czas pakował w siebie kolejne dawki kofeiny z dodatkiem ziół rozbudzających, poza tym szczegółem wydawał się przebywać w zupełnie innym świecie.

– Nie mogłeś wypić tego w domu? – zapytał z nutką irytacji Syriusz, na co przyjaciel jedynie ziewnął przeciągle i wlał do gardła kolejny łyk kawy.

– Wracajcie szybko – powiedziała Lily, składając dłonie na swoim wyraźnie zaokrąglonym brzuchu. Doskonale panowała nad nerwami, chociaż z pewnością była zmartwiona. Wpatrywała się w nich swoimi jasnymi, zielonymi oczami, chłonąc obraz dwóch mężczyzn odwróconych plecami do wschodzącego słońca.
W tamtym momencie wydawali się tak podobni i różni jednocześnie – ubrany w całości na czarno Syriusz z rękami schowanymi w kieszeniach kurtki i zmarszczonymi brwiami oraz delikatnie uśmiechnięty James trzymający w dłoniach błękitny kubek.

– Jasne – powiedział wesoło, oddając żonie ceramiczne naczynie. – Tylko dbaj o siebi…i o naszego malucha.

Lily zaśmiała się głośno i położyła mu dłoń na policzku, wypowiadając bezgłośnie słowa, których Syriusz z tej perspektywy nie mógł zrozumieć... może to i lepiej.

Odwrócił się w stronę jaśniejącego horyzont, skupiając uwagę na mieniących się odcieniami złota i czerwieni chmurach. Do jego uszu docierał lekko stłumiony śpiewa ptaków, a gdy wczuł się jeszcze bardziej, potrafił dosłyszeć niepewne ruchy polnych zwierząt.

– Idziemy! – powiedział dziarsko James, uderzając go pięścią w plecy. Chwilę później stanął na pniu jednego z wyciętych drzew i zniknął z donośnym trzaskiem. Syriusz jeszcze przez kilka minut wpatrywał się w budzący nadzieję krajobraz, by zaraz potem przenieść się miejsce, którego jeszcze nigdy nie odwiedzał.

Nigdy nie przepadał za daleką teleportacją, mimo że nie miał z nią żadnych technicznych problemów. W zasadzie nie kosztowała nawet nazbyt wiele wysiłku, a nieprzyjemne wrażenie przytkanych uszu nie robiło wrażenia. Tym, co najbardziej go denerwowało, była kompletna zmiana powietrza. Nie potrafił tego lepiej uzasadnić, zwyczajnie miał problem z przyswojeniem atmosfery, jakby tlen unoszący się między francuskimi kamieniczkami posiadał zupełnie inną wartość. Z drugiej strony wąskie uliczki Niort zrobiły na nim spore wrażenie. Stawało się tak za każdym razem, gdy odwiedzał kraj nazywany przez Anglików skupiskiem romantyków. Uroki francuskich budowli nie budziły wątpliwości. Wszystko w tym dziwacznym państwie było piękne aż do odruchów wymiotnych.

– Tu jesteś! – usłyszał głos przyjaciela, którego początkowo nie mógł zlokalizować. Dopiero po dłuższej chwili rozglądania się spostrzegł Jamesa stojącego na jednym z bogato zdobionych balkoników.

– Złaź stamtąd, przygłupie – warknął Syriusz, chociaż był pewny, że adresat tej wiadomości w ogóle go nie dosłyszał. Zamiast tego zaśpiewał złośliwie "Julio, gdzie się podziewasz?!". Przyjaciel wpatrywał się w niego ze złością, bo wcale nie było mu do śmiechu.

Wiliam Shakespeare w swoim dramacie opisał historię dwóch zwaśnionych rodów magicznych, którą Potter wręcz uwielbiał na swój własny, pokręcony sposób. W owym zacnym dziele rodzina Monteki bardzo często wiązała swoje dzieci z mugolami, uznając to za jak najbardziej naturalne, a nawet pożądane – wynikało to z ich teorii skupionej na tym, iż tak zwane "mieszańce" zostają obdarzeni szczególnymi mocami, które później bogacą ich krewnych. Wszystko byłoby w porządku, gdyby ich dziedzic Romeo nie postanowił związać się z Julią Kapuletti, która należała do rodziny przewrażliwionej na punkcie czystości krwi. Dramat skupił się na wojnie pomiędzy poglądami dwóch stron, gdzie jedni zostali pokazani jako ciemnota umysłowa, a drugich przybliżono do dziwaków, ekscentryków. Cała akcja kończyła się śmiercią głównych bohaterów, przez co dwie skłócone rodziny wpadły sobie w ramiona. Fabuła nie należała do wyjątkowo oryginalnych, jednak z jakiegoś powodu wzbudziła sensację wśród magicznej społeczności. Starożytny i szlachetny ród Black dodał tę lekturę do listy ksiąg zakazanych, nic więc dziwnego, że wiecznie zbuntowany Syriusz postanowił ją przeczytać wraz ze swoimi przyjaciółmi. Niestety lektura nie spełniła ich oczekiwań, wręcz wywołała ogromne zdziwienie... nawet wielce zakochany James nie potrafił pogodzić się z karykaturą tragicznej miłości, uznając ją za "chorą na głowę". To nie przeszkadzało mu wywoływać Julii za każdym razem, gdy razem z Syriuszem odwiedzali jakieś bardziej urokliwe miejsce.

James zeskoczył z balkonu, lądując miękko na stopach. W normalnych warunkach zapewne połamałby sobie nogi, ale wykorzystał zaklęcie spowalniające, które złagodziło upadek. Uśmiechnął się do przyjaciela zawadiacko, chowając różdżkę w spodniach. Gdyby był z nimi Remus, zapewne jego głos w tamtym momencie grzmiałby im w uszach niczym występ orkiestry dętej. Jednak Syriusz miał w nosie wszystkie przepisy, sam nie przywiązywał do nich wagi, więc nie dostrzegał powodu, dla którego miałby pouczać Pottera. Na całe szczęście nie znajdowali się w centrum miasta i obecnie na ulicy nie dostrzegli nikogo podejrzanego. James wyciągnął z zarzuconej na ramię torby urządzenie przypominające mosiężny czajnik. Przez dłuższą chwilę młody mężczyzna wycierał go rękawem kurtki, aż w końcu westchnął ciężko i powiedział:

– Nie wyczuwa żadnego czarodzieja w promieniu kilkudziesięciu mil...

– Czyli cwaniak się ukrył – odrzekł Syriusz, rozglądając się dookoła. – Nie pozostaje nam nic innego, jak popytać ludzi. Może ktoś słyszał o dziwaku z nietypową urodą...

– Tutaj pełno dziwaków z nietypową urodą, w końcu taka jest wizytówka Francji – rzucił James. – Mimo to nie zaszkodzi spróbować.

Ruszyli w kierunku nieco bardziej tłocznego miejsca, chociaż niewielkie widzieli szanse na powodzenie swojej misji. Niort być może nie należało do metropolii porównywalnych z Paryżem, ale z pewnością nie była to wioska wielkości Hogsmeade, gdzie wszyscy się znali i potrafili wyśpiewać historię rodziny sąsiada.

Mieli rację. Gdy tylko podeszli do losowego Francuza i zapytali o miejsce zamieszkania Arthura Toutaut, ten spoglądał na nich z mieszaniną zdziwienia i politowania. Jeden starszy człowiek wyzwał ich od chuliganów, a inny wyjątkowo szczupły mężczyzna zamiast odpowiedzieć im na pytanie, zaprosił ich do swojej rezydencji w Angouleme na kolację.

– Chyba nie będziemy tak łazić w ciemno jak amatorzy, co? – zapytał w końcu Syriusz, odgarniając włosy z czoła z charakterystyczną dla siebie niecierpliwością. – Powinniśmy użyć "tego".

James westchnął głośno, ale nie oponował. Razem ruszyli przez miasto, aby jak najszybciej znaleźć się na jego obrzeżach. Mijali mniej i bardziej okazałe budowle, ale nie mieli specjalnie czasu na podziwianie architektury. Nie chcieli marnować czasu, a ich plan nie przewidywał "widzów". Musieli więc znaleźć możliwie najbardziej spokojne miejsce, aby rozstawić bariery i nawiązać połączenie.

Zatrzymali się w miniaturce parku i chociaż nie było to kryjówką ich marzeń, to z pewnością ukryci w krzewach nie wzbudzali zainteresowania ze swoimi linkami i drucikami. Przynajmniej tak im się wydawało.

– Qu'est ce que voues faites? – usłyszeli damski głos za swoimi plecami. Skupiony na robocie James w ogóle nie zareagował, ale Syriusz odwrócił się powoli i spojrzał w twarz poważnie wyglądającej kobiety o ostrych rysach twarzy. Miała ciężkie, czarne włosy opadające jej na ramiona i równie ciemne oczy. Nie była nazbyt piękna, ale znakomicie maskowała to pod perfekcyjnie wykonanym makijażem.

– Absolument rien – odparł z uśmiechem na twarzy i podniósł się z ziemi. Dopiero wtedy jego przyjaciel zdał sobie sprawę, że jest obserwowany. Zacisnął dłonie na swojej mahoniowej różdżce, ale Syriusz pokręcił powoli głową. – Je me perdre et Je cherche la route.

– Tu et dans les arbustes - stwierdziła, racząc go podejrzliwym spojrzeniem. – Tu n'as pas la carte et utilises les files... Tu es terroriste?

Syriusz spojrzał na nią ze zdziwieniem, po czym zaśmiał się głośno i wytarł brudne dłonie o spodnie. Nie miał pojęcia, co znaczy słowo "terrorysta" wśród mugoli, ale jeśli miało podobne znaczenie do tego wśród czarodziejów, to dziewczyna najpewniej oskarżała ich o jakiś zamach. Pytanie tylko, jak mieli tego dokonać za pomocą kilku kabli...

– Dit moi, common tu t'appelles? -– zapytał, czując, jak powraca do niego dobry humor. Kobieta nie mogła być od niego dużo starsza, mimo że usilnie próbowała prezentować się dojrzale i wyniośle. Zdradzało ją lekkie drżenie w głosie... jeśli jednak myślała, że miał zamiar zniszczyć to miasto, to w zasadzie miała do tego prawo.

– Et toi? Je ne parle pas avec entranger – odparła z rozdrażnieniem. – Tu as arrive de la Angleterre? J'ai entendu tu parl anglaise.

- Je ne sais pas tu est espionne.

Dalej poszło mu już o wiele łatwiej. Zanim wyjechał do Francji był przekonany, że ten język pójdzie mu topornie, ostatecznie nie używał go od wielu lat. Jednak mimo wszystko bez problemu rozumiał ludzi dookoła niego, chociaż w mowie czuł się wciąż niepewnie. James spoglądał na niego kątem oka, kiedy rozmawiał z bezpośrednią i nazbyt wścibską mieszkanką Niort. Dziewczyna miała na imię Audrey i studiowała coś na mugolskiej uczelni... Syriusz nie rozumiał, ku chwale czego, bo nic z jej tłumaczeń nie rozumiał. W każdym razie bardzo szybko wybił z głowy dziewczyny pomysł z terroryzmem. Nie potrafił doprawdy wyjaśnić, w jakim celu używali drutów, ale jakimś cudem przedstawił ich jako angielskich studentów, poszukujących Arthura Toutaut, który miał im pomóc w wykonaniu pracy.

– Arthut Toutaut? Il est le proffeseur? Tu plaisantes – zaśmiała się. – Non, pas possibile! Ile est stupide, arriere et sans emploi. Certainement tu te moques de moi.

Nie żartował, nie przeszło mu to nawet przez myśl. Chciał po prostu wydobyć z niej trochę informacji, nigdy w życiu się nie spodziewał, że może być ona takim cennym źródłem. Wkrótce okazało się, że Arthur Toutaut był jej sąsiadem – mieszkał w najmniejszym z mieszkań w jej kamienicy wraz z żoną i przygłupim synem, który nieustannie wpadał w jakieś kłopoty z tamtejszymi stróżami prawa... jakkolwiek ich nazywano. Prawie nigdy go nie widywano poza domem, a kiedy już raczył tamtejszą społeczność swoją obecnością, zazwyczaj drwił i wyśmiewał ich, jakby stanowili gorszą kategorię człowieka. Dla nich była to czysta hipokryzja, bo jak mógł oceniać ich człowiek bez pracy i perspektyw? Pani Toutaut wydawała się zastraszona, chociaż często wychodziła do sklepu, czy urzędu, ale prawie nigdy z nikim nie rozmawiała. Oni, jako sąsiedzi, nie dostrzegali na niej śladów przemocy fizycznej, jednak zachowanie kobiety z pewnością nie było normalne.

– Mais probablement tu cherches le different homme. Mois voisine n'est pas erudite et n'aide pas toi.

Syriusz uśmiechnął się pod nosem, bo po jej opisie był przekonany o prawdziwej tożsamości nielubianego sąsiada. To takie typowe – czarodzieje ukryci w mugolskiej społeczności zazwyczaj izolowali się, a niemagicznych osobników traktowali jak kurz na butach. Jedyne, co nie pasowało mu do obrazka, to istnienie rzekomego syna Arthura, który wedle informacji zdobytych przez nich w Anglii nie powinien istnieć. Z drugiej strony dane przez nich zdobyte nie były kompletnie i przecież nikt ich nie zapewnił, że Salim Noran nie miał żadnego potomstwa.

– Odprowadzę ją – powiedział spokojnie do stojącego w cieniu drzewa Jamesa. – Idź za mną, ale trzymaj się z tyłu.

Kiwnął głową na znak, że zrozumiał, po czym posłał wesoły uśmiech francuskiej studentce. Ta tylko odwróciła głowę, najpewniej ukrywając słodki rumieniec, który ozdobił jej twarz.

W zasadzie wydawała się milutka i zadziwiająco normalna. W niczym nie przypominała kobiet, które spotykał do tej pory... ani Liny, ani Aileen, ani Natalie, ani nawet Lily, jakby pochodziła z kompletnie innego, ale strasznie prostego w swojej konstrukcji świata. Jej życie kręciło się wokół rodziny, przyjaciół i szkoły, kompletne nie zdawała sobie sprawy z konfliktów, z którymi obecnie borykali się angielscy czarodzieje. Jej myśli nie przeszywał strach związany z wojną, nie musiała codziennie mierzyć się ze stratą przyjaciół, przyszłość wydawała się pewna jak to, że po nocy nastąpi dzień. Syriusz nie mógł uwierzyć, że znajduje się w miejscu, gdzie ludzie nie drżą na myśl o Voldemorcie, a zamiast tego narzekają na pogodę, ich przywódcę, jakkolwiek się nazywał, czy nieprzyjemnych sąsiadów.

Stanął przed jej domem i pożegnał się w uprzejmy sposób... może nawet trochę nostalgiczny, bo nigdy nie lubił robić tego, do czego był w owym momencie zmuszony. Dziewczyna uśmiechała się do niego, nie podejrzewając absolutnie niczego, bo przecież w biały dzień nie miała się czego bać. Być może nie ufała mu, nawet nie liczyła na to, że jeszcze kiedyś się spotkają, jednak chciała zachować miłe wspomnienie tej rozmowy... chciała...

– Oblivate – powiedział cicho, kiedy tylko dziewczyna dotknęła mosiężnej klamki drzwi prowadzących do jej domu.


Tłumaczenie francuskich zwrotów ; ))

– Qu'est ce que voues faites?
– Co robicie?

– Absolument rien. Je me perdre et Je cherche la route.
– Zupełnie nic. Zgubiłem się, więc szukam drogi.

– Tu et dans les arbustes. Tu n'as pas la carte et utilises les files... Tu es terroriste?
– Siedzisz w krzakach, nie masz mapy i używasz jakiś drutów... jesteś terrorystą?

– Dit moi, common tu t'appelles?
– Powiedz mi, jak się nazywasz?

– Et toi? Je ne parle pas avec entranger. Tu as arrive de la Angleterre? J'ai entendu tu parl anglaise.
– A ty? Nie rozmawiam z obcymi. Przyjechałeś z Anglii? Słyszałam jak mówisz po angielsku.

– Je ne sais pas tu est espionne.
– Nie wiedziałem, że jesteś szpiegiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz