wtorek, 26 września 2017

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 12

Robiło się coraz cieplej i na twarzach włóczących się po Anglii czarodziejów pojawiały się uśmiechy. Nie mieli doprawdy nazbyt wiele powodów do radości, ale w takich chwilach cieszył nawet kwitnący kwiat na drzewie. Tych bardziej zorientowanych pozytywnie do rzeczywistości nastawiały zmiany personalne w poszczególnych departamentach. Nowy minister magii, za namową Barty'ego Croucha, przeforsował dekret, który zezwalał na pozbawianie życia tych, którzy bezpośrednio zagrażają bezpieczeństwu czarodziejów, mugoli, a także innych magicznych istot. Oczywiście nie wszystkim podobały się nowe przepisy, które pozwalały aurorom na nazbyt wiele. To nie miało jednak wielkiego znaczenia, bo w obliczu licznych ofiar zwolenników Lorda Voldemorta poparcie dla stosowania wobec nich metod okrutnych bardziej rosło, niż malało.

Z każdym dniem coraz więcej osób posądzanych było o kolaboracje ze Śmierciożercami, dziennie z ministerstwa wypływało kilkadziesiąt wezwań na przesłuchania. Jeśli ktoś próbował odpierać ataki aurorów, którzy postanowili pozbawić daną osobę wolności, tylko pogarszał swoją i tak beznadziejną sytuacją, a nawet narażał własną rodzinę na niebezpieczeństwo utraty zdrowia. Można myśleć, że w obliczu zagrożenia, zarówno ze strony Czarnego Pana jak i Ministerstwa Magii, czarodzieje powinni zaszyć się we własnym domach i najlepiej w ogóle ich nie opuszczać. Jednak ludzie przyzwyczajają się do okrutnej rzeczywistości i szukają rozrywek tak czy inaczej - nawet jeśli zabawa ma mieć miejsce tydzień po śmierci kogoś z rodziny.

Na tej właśnie zasadzie funkcjonował londyński "Klub gier różnorakich", gdzie czarodzieje zapominali chociaż na chwilę o tym, co działo się na angielskich ulicach. Właściciel tego magicznego miejsca, Rupert Mosce, wpadł na osobliwy sposób ukrycia go przed mugolami, który pozostałym wydawał się tak banalny, że aż doskonały. Każdy człowiek bowiem, który niestety nie mógł popisać się zdolnościami magicznymi, faktycznie klub dostrzegał, ale wejść do niego już nie potrafił. Nie wynikało to bynajmniej z jakiegoś czarodziejskiego chwytu, po prostu Rupert Mosce wprowadził Karty Członkowskie, a otrzymać je mogli w zasadzie tylko osoby dzierżące różdżki. Bywali oczywiście mugole, którzy pytali, w jaki sposób uzyskają taką zgodę na wstęp do raju gracza, ale niestety postawione przed nimi wyzwanie było nierealne do zrealizowania. W każdy wtorek między godziną siedemnastą a osiemnastą organizowano grę karcianą, gdzie wygrana zapewniała miejsce w klubie. Niestety, żaden niemagiczny człowiek nie miał szans na zwycięstwo, które czarodzieje zapewniali sobie zaklęciami. Być może nie było to uczciwe, ale dla Ruperta Mosce zabawne, nawet jeśli gdzieś z oddali grzmiał głos oburzonego Artura Weasley'a. Głos, który w tamtym momencie nie miał szczególnego znaczenia. Byli jednak, zarówno wśród mugoli jak i czarodziejów, tacy, którzy zaczęli w tych rozrywkach szukać sensu własnego istnienia i tak Olgier Mars zaznaczał własną obecność w każdy wtorek i też w każdy wtorek przegrywał. Nikt jednak nie mógł zapomnieć historii, gdzie początkujący ścigający drużyny Irlandii w ramach żartu postanowił wziąć udział w takiej walce z mugolami na karty i... przegrał. Zwycięzcą okazała się niezbyt urodziwa Maggie Walters, która jednak w czasie półgodzinnej gry potrafiła zawładnąć sercem pożądanego przez większość czarownic ścigającego. Już kilka miesięcy później para wzięła ślub w jednej z mugolskich kapliczek i paradoksalnie stała się najbardziej rozpoznawalnym duetem na wyspie. Młoda krawcowa nie miała pojęcia, że ktokolwiek się nią interesuje, bowiem mąż nie podzielił się z nią swoimi magicznymi zdolnościami. Była przekonana, że jej ukochany jest piłkarzem, ale po prostu nie osiąga większych sukcesów.

Jednak "Klub gier różnorakich" nie stanowił kuszącego miejsca dla zakochanych – historię irlandzkiego szukającego i Maggie Walters wspominano w ramach żartu, a nawet ku przestrodze. Do niczym nie wyróżniającej się kamieniczki przychodzili głównie mężczyźni, chociaż raz na jakiś czas pojawiała się kobieta. Nie musiała nawet być piękna, żeby przynajmniej tuzin obecnych rzuciło się na nią jak pies na kość. Również i tego dnia w klubie pojawiła się ubrana w workowate ciuchy czarownica, którą w kilka sekund otoczyła banda śliniących się desperatów. Ci, dla których gra w karty stanowiła jedyną miłość, spojrzeli na nich z pogardą. Były jednak i okazy w ogóle nieprzejęte zamieszaniem i należeli do nich Syriusz Black i Remus Lupin.

Dwójka przyjaciół traciła czas na magicznej grze w trolojada, gdzie dwie pierwsze karty najczęściej przesądzały o zwycięstwie. Młody Black zaklął pod nosem, kiedy zobaczył swój zestaw. Rzucił krótkie spojrzenie na przejętego adorowaną kobietą Petera, by po chwili znowu skupić się na grze. Glizdogon odpadł jako pierwszy, Syriusz teraz walczyli z Lunatykiem o mistrzostwo. W owym momencie mógł jedynie modlić się, żeby Remus miał gorsze karty niż on, chociaż wszystko wskazywało na sytuację odwrotną – przyjaciel uśmiechnął się pod nosem i wyprostował z zadowoleniem.

– Dwa do trzech górskich – powiedział spokojnie, a Syriusz burknął tylko "pas" i rzucił karty na stół. Nie lubił przegrywać.

Główna sala, w której znajdowali się przyjaciele, prezentowała się dosyć typowo – całe jej umeblowanie zostało stworzone z silnego dębu, który zapewniał trwałość przez wiele lat. W pomieszczeniu postawiono dużo różnej wielkości stołów, które mogły być wykorzystywane do kilkunastoosobowych gier karcianych jak i do zwykłej rozgrywki w szachy. Dookoła nich ustawiono tapicerowane krzesła, mające zapewnić wygodę na kilka godzin. W drugim pomieszczeniu funkcjonował bar, gdzie goście mogli kupić kremowe piwo, ognistą whisky, a nawet dyniową herbatę, czy świeży sok z kapusty. Niektórzy decydowali się na przekąski jak mięsne paszteciki czy ciastka z rzeżuchą. W całym klubie światło zapewniały oliwne lampy, tworząc tym samym niesamowity klimat. Trójka przyjaciół zajęła miejsce przy zabitym dechami oknie, mając wokół siebie sporę przestrzeń komfortu – otaczały ich bowiem tylko małe stanowiska dla mistrzów szachownicy.

– Nie przejmuj się, Syriuszu – powiedział Peter. – Kto nie ma szczęścia w grach, ten ma w miłości.

– My tutaj przeprowadzamy męską rozgrywkę, a ty zaczynasz bredzić – wyrzucił Syriusz, przeczesując swoje czarne włosy. – Jak ci brakuje baby, to idź tam się ustaw do kolejki.

Peter spojrzał w stronę kobiety, która już trzymała w ręku kufel z piwem i chichotała, kiedy obcy im mężczyzna opowiadał jej jakiś kiepski żart. Była niska i przy kości, ale jej kręcone włosy mogły się podobać. Nie należała do grona kobiecych piękności, ale w klubie przesiadywały już gorsze okazy.

– Sam się ustaw, jest w twoim typie – próbował się odgryźć Peter, ale Syriusz zaśmiał się tylko wesoło. Remus przez cały czas milczał, obserwując w spokoju przyjaciół i co jakiś czas uśmiechając się do nich. Wyglądał niezdrowo, a do pełni było jeszcze daleko. Syriusz doskonale wiedział, że to misje Zakonu Feniksa tak na niego wpływają, ale nie miał żadnych szans na wyciągnięcie jakichkolwiek informacji. Mógł nawet powtarzać po kilka razy, że posiadanie tajemnic jest zaprzeczeniem ich przyjaźni, a ukrywanie czegoś nigdy mu nie wyszło na dobre, ale Remus tylko kręcił głową i zmieniał temat. Dlatego odpuścił.
Poszedł zamówić coś do picia, patrząc z nieufnością na zgromadzonych w lokalu. Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, prawie każdy skupiony był na grze. Tylko barman, który w praktyce okazał się wątłym staruszkiem, patrzył na niego z wyczekiwaniem.

– Właściwie, kiedy wróci James? – zapytał Glizdogon, jak Syriusz wrócił do stolika z trzema kuflami piwa.
"Nie wiem" pomyślał, ale nic nie powiedział. Westchnął tylko ciężko i opadł na krzesło.

– Szukacie dalej tych Surgów? Wiesz, gdzie oni są?

– Przestań męczyć, Peter – wycedził. – Przecież już ci mówiłem, że James szuka jednego z nich w amerykańskiej szkole.

Zmarszczył brwi, bo w inny sposób nie potrafił wyrazić tego, jak bardzo brakowało mu najlepszego przyjaciela. Ostatni raz widział Jamesa dwa tygodnie temu i nic nie wskazywało na to, by ten miał w najbliższym czasie wrócić. Syriusz obawiał się, że może coś mu się stało i dlatego nie otrzymywali żadnych wieści, lecz nie mówił o tym na głos.

Natalie proponowała, żeby wrócił z nią do Leonoscars i chociaż przemawiałby za tym zdrowy rozsądek, nie mógł się zmusić do opuszczenia Londynu. Jakby wioska ukryta w lesie miała go sparzyć. Po ataku na jego mieszkanie i do niego wrócić nie miał zamiaru – w ostatnim czasie nocował na kanapie u Petera. Nie było to źródło luksusu ani specjalnej wygody, a to że Glizdogon wciąż zamieszkiwał z matką, nie tworzyło typowo męskiego klimatu. Nie mógł jednak narzekać, bądź co bądź miał czystą pościel, której nie uświadczył w swoim własnym domu.

– Szkoła poza naszym kontynentem? – zdziwił się Remus, wyrywając Syriusza z zamyślenia. – To dopiero podróż, zapewne nieprędko wróci.

– Jesteś bardzo do tyłu, jeśli idzie o nasze wycieczki – stwierdził nie bez pretensji Syriusz.
Gdzieś za nimi jeden z graczy poruszył się niespokojnie i mruknął coś do swojego partnera, wskazując palcem na mężczyznę przy jednym ze stolików. Syriusz podążył jego wzrokiem i przyjrzał się rosłemu czarodziejowi o niezbyt przyjaznej buzi. Miał o wiele za duży nos i jakby obitą twarz, która upodobniała go do kryminalisty z bajek czytanych dzieciakom wieczorami.

– Co jest? – zapytał Remus, również dostrzegając niezdrowe poruszenie w drugim końcu sali.
Syriusz poznał mężczyznę obserwowanego przez niemałą liczbę osób. Nie miał doprawdy z nim do czynienia osobiście, ale jego twarz pojawiła się w gazecie wraz z innymi aresztowanymi. Nazywał się Baron, ale imienia nie mógł sobie przypomnieć za nic w świecie. Wydał go przed śmiercią jeden ze Śmierciożerców, przez co już następnego dnia został wysłany do Azkabanu. Okoliczności sprawy były niejasne, ale obecność Barona w Klubie Gier mogła świadczyć tylko o tym, że człowiek ten był niewinny albo po prostu nie można było znaleźć na niego dowodów... nie licząc niezbyt wartościowego słowa zwolennika Lorda Voldemorta.

Gdy tak mu się przyglądał, doszedł do wniosku, że tego typu ludzi najłatwiej oskarżać – sama aparycja kazała określać ich jako osoby niegodne zaufania. Syriusz nauczył się, że pozory mogą mylić, jednak mimo całej swojej niechęci do biura aurorów, jeszcze nie słyszał o sytuacji, gdy do Azkabanu trafił ktokolwiek niewinny. Przebywanie wśród dementorów było karą niezwykle okrutną i młodemu Blackowi po prostu nie mieściło się w głowie, by skazać na taką karę kogoś, kto miał czyste sumienie.

Ludzie jednak byli różni i najczęściej swój żal wylewali na innych. W każdy człowieku siedział potwór, który potrzebował tylko lichego znaku, aby wyjawiać swoje oblicze pozostałym. Agresja wzmagała się w czasach przepełnionych strachem, a ona prowadziła do wzajemnych oskarżeń i wydawania wyroków bez odpowiednich dowodów.

Tak też było w tym momencie – czarodzieje zgromadzeni w Klubie Gier zaczęli szeptać między sobą, niektórzy jawnie wskazując palcem na Barona. Ten chyba nie zdawał sobie sprawy z zamieszania... albo udawał, że nic nie widzi. Może tak naprawdę kpił z otoczenia? W końcu kto po artykule w Proroku Codziennym, gdzie jego twarz została pokazana w towarzystwie przestępców, tak po prostu pojawia się w otoczeniu magicznego społeczeństwa?

Dwóch osiłków powoli podchodziła do jego stolika, przy czym jeden chwiał się na boki. Najpewniej w ciągu kilku godzin gry przesadził z alkoholem.

– To teraz takie śmieci wpuszczamy do lokali dla czarodziei?! – krzyknął, potykając się jednocześnie o jedno z krzeseł. – Służbę Sami-Wiecie-Kogo?! Tego, który zabił moja matkę?!

Kilka osób poruszyło się niespokojnie – najpewniej byli to ci, którzy w miejscu takim jak Klub Gier szukali rozrywki, a nie kolejnych doniesień o tragicznych wypadkach. Inni pokiwali głową, wyrażając tym samym współczucie dla pijanego, który odważył się powiedzieć to, o czym oni tylko myśleli.

– Słyszałeś, brzydalu? – zwrócił się do Barona towarzysz pijanego. – To nie miejsce dla takich jak ty!
Mężczyzna podniósł głowę i zmierzył go nieprzyjemnym spojrzeniem.

– Zjeżdżaj – powiedział tylko i ponownie pochylił się nad kartami. Syriusz dostrzegł, że Baron grał sam. Najwidoczniej nikt nie miał ochoty zbliżać się do niego.

Pijanemu w końcu udało się dotrzeć do stolika. Zaczął klepać Barona, który nie raczył go nawet najmniej wartościowym gestem. Tylko skroń pulsowała mu intensywnie, kiedy pozostali zgromadzeni w klubie zachęcali tamtych dwóch do działania. W końcu jakiś mężczyzna siedzący niedaleko powiedział coś, czego Syriusz nie mógł dosłyszeć, po czym splunął na głowę Barona.

– Powinniśmy stanąć w jego obronie – powiedział Remus, marszcząc brwi i wyciągając różdżkę.

– Zwariowałeś? – zdziwił się Syriusz, torując mu drogę. – Przecież to jakiś gnojek, niedawno siedział w Azkabanie.

– Syriuszu... – powiedział tylko, a Black westchną i sam ruszył w stronę zbieraniny.

Baron wstał powoli ze swojego krzesła i popchnął pijanego, który, ze względu na swoją wątpliwą koordynację ruchową, upadł na podłogę, uderzając o róg stołu. Wtedy jego kolega wyciągnął swoją różdżkę i zaatakował Barona. Ten zasłonił się stolikiem, aby uniknąć trafienia urokiem. Sam sięgnął po szklankę, leżącą do tej pory na parapecie i uderzył nią w przeciwnika. Widzący to tłum rzucił się w obronie pokonanych, przez co już chwilę potem Baron upadł pod ostrzałem wściekłych czarodziejów. Zdezorientowany barman pobiegł na zaplecze, najpewniej żeby jak najszybciej wezwać ministerstwo.
Syriusz przeskoczył przez jeden z przewróconych stołów i chwycił pochylającego się nad Baronem za kark. Bez większego wysiłku odciągnął go od ofiary i odrzucił na bok. Dostrzegający to kolejny czarodziej zaatakował Syriusza, który jednak w błyskawicznym tempie zrobił unik. Sam rzucił zaklęcie mające na celu rozbroić jego przeciwnika, przez co pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Przez dłuższą chwilę stali nieruchomo, ale zaraz potem rzucili się na Syriusza. Niestety, mężczyzna nawet przy swoich nieprzeciętnych zdolnościach, nie mógł się bronić. Padł na ziemię zaraz przy czwartym zaklęciu, którego nie udało mu się odbić. Ktoś kopnął go w twarz, ale nie potrafił wskazać winnego. Zresztą, wcale nie krew spływająca po twarzy była dla niego najgorsza. Zaraz po ciosie pierwszego zaklęcia trafiło go kolejne – połączone z trzecim urokiem. Zmieszane ze sobą źródła magii były jak przyłożenie rozgrzanym pogrzebaczem prosto w plecy. Nawet gdyby nikt go już nie atakował, nie byłby w stanie się poruszyć. Dzwoniło mu w uszach, a kończyny odmawiały posłuszeństwa.

– Hej! – krzyknął Remus, wyczarowując magiczne więzy, które oplotły trzech najbliższych przeciwników Syriusza. Podbiegł do przyjaciela, żeby pomóc mu wstać, kiedy niemal dwumetrowy osiłek uderzył go pięścią w szczękę. Lupin zachwiał się niebezpiecznie, ale w porę opanował ruchy własnych kończyn i krzyknął – Aquamenti!

Strumień wody trafił przeciwnika prosto w oko, orzeźwił z resztą kilku innych walczących. Osiłek zaczął głośno kaszleć, kiedy stojący dalej Baron rzucił butelką z alkoholem w jednego z ukrytych pod stołem.
– Wychodzimy – powiedział Remus, chcąc wykorzystać zamieszanie i uciec.

– Przecież chciałeś mu pomóc – warknął Syriusz, wyrywają się z uścisku Remusa. Ten jednak w ogóle nie zwracał uwagi na jego sprzeciw. Rozglądał się tylko dookoła, żeby zlokalizować Petera. Zobaczył czubek jego głowy przy wyjściu, więc sam też ruszył w tamtym kierunku, ciągnąć za sobą niezbyt skutecznie opierającego się Syriusza.

Tylko cud pozwolił im wydostać się z tłumu walczących ze sobą ludzi. Kiedy przechodzili przez próg Klubu Gier, już nie liczyło się to, kto jest zwolennikiem Voldemorta – goście rzucali uroki na ślepo, nierzadko trafiając w osoby całkowicie niezwiązane z konfliktem. Kiedy tylko znaleźli się na świeżym powietrzu, teleportowali się do Dziurawego Kotła – pierwszego miejsca, które przyszło im go głowy.
Wkroczyli do zatłoczonego pubu, gdzie dla odmiany nikt nie wojował. Usiedli w kącie, nie rozmawiając ze sobą, bo każdy z nich przeżywał wcześniejsze wydarzenia na swój własny sposób. Dopiero po chwili Remus zapytał Syriusza, czy na pewno nic mu się nie stało, co oczywiście Black skwitował machnięciem ręki.

– To były połączone zaklęcia, przecież widziałem – rzekł spokojnie, patrząc kątem oka na pogrążonego we własnych myślach Petera.

– Wyrzuciło je dwóch tępaków, więc nic się nie stało – odparł niedbale, wciąż czując okrutny ból w kościach. Jednak w żadnym razie nie przyznałby się do słabości, to nie było w jego stylu. Zapewne, gdyby Remus o tym nie wiedział, naciskałby i dopytywał... ale przecież poznali się już w pierwszej klasie Hogwartu i spędzili ze sobą więcej czasu, niżby to było wskazane, by stworzyć całkowicie zdrową relację.
Siedzieli tam dość długo, żeby przemyśleć sobie swoje działanie, ale nazbyt mało, żeby uratować to, co między nimi umarło. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieli, bo żaden z nich nie mógł przewidzieć przyszłości, która miała wylać się na nich niczym trucizna. Każdy siedział we wnętrzu własnej głowy, nawet nie domyślając się problemów, z którymi borykali się pozostali.

Syriusz uderzał palcami w stół, przypominając sobie o Natalie, która błąkała się w jego myślach już od dłuższego czasu. Lubił ją i nie znosił jednocześnie, więc chciał udać się do Leonoscars i unikał tego w tym samym czasie. Zdrowy rozsądek nakazywał mu czekać na Jamesa, ale on już nawet nie udawał zrównoważonego psychicznie.

Dlatego postanowił tam jechać.

Znowu. Chociaż nie miał pojęcia w jakim celu.

Pożegnali się z Remusem, który zaraz potem zniknął do tylko sobie znanego miejsca. Sami ruszyli do domu Petera, gdzie czekała na nich jego zatroskana matka. Syriusz zobaczył na stole w salonie kolejne wydanie gazety redagowanej między innymi przez Aileen. Z okładki patrzyła na niego bardzo ładna brunetka w dziwacznie skrojonej szacie. Zaczął się zastanawiać, co jest z nią nie w porządku, ale wtedy Glizdogon pomachał mu ręką z kuchni... pomieszczenia, które aż biło rodzicielską troską. Przepełnione było garnkami, falbanami, zdjęciami pulchnego chłopca i kolorowymi magnesami na lodówkę. W szafkach pochowano starą zastawę, z której spokojnie mogłyby korzystać przyszłe pokolenia. Całe mieszkanie zresztą wydawało się niezbyt bogate, co oczywiście w żadnym razie Syriuszowi nie przeszkadzało. Może go tylko dziwił odznaczający się na tle pozostałych pokój Petera – był odświeżony, wyposażony w nowoczesne meble i kilka ciekawych, magicznych przedmiotów. Dla Blacka prezentował się trochę jak sypialnia zafascynowanego Hogwartem nastolatka i zapewne urządzano go podczas ich szkolnych lat.

Matka Glizdogona była specyficzna, ale z pewnością bardzo kochała swojego syna... i wszystko to, co z nim związane. Jeśli ktoś nazywał się wrogiem jej dziecka, ona również darzyła go niechęcią, natomiast najbliższych przyjaciół traktowała jak członków własnej rodziny. Syriusz uważał, że Peter jest przez nią rozpieszczany, tak samo zresztą jak James przez własnych rodziców, ale był to inny rodzaj wychowania. Państwo Potter mimo przygniatania dziecka własną miłością, stawiali przed nim mnóstwo wyzwań dotyczących jego zachowania, wyników w nauce, czy przyszłej kariery. Kiedy przychodziło co do czego zawsze potrafili postawić na swoim, chociaż w wielu momentach zwyczajnie mu pobłażali. W domu Glizdogona było zupełnie inaczej. Jego ojciec odszedł, zanim jeszcze Sonia Pettigrew zdążyła urodzić i być może starała się w każdy możliwy sposób wynagrodzić synowi brak. Potrafiła przymykać oko na wszystko i niczego nie komentować, żyła w słodkiej nieświadomości, jeśli idzie o przywary Petera. Dostrzegała jedynie jego zalety, czasami nawet przesadzając w wychwalaniu. On nigdy jej nie blokował, czasami nawet przesadnie się uśmiechał podczas tego wyrazu szczerego uwielbienia, chociaż dla Syriusza takie zachowanie bywało żenujące. Mimo takich chwil lubił Sonię, która nawet w najgorszych chwilach wydawała się o wiele sympatyczniejsza i bardziej życzliwa od jego własnej matki – prawdziwej wiedźmy.

Na samo jej wspomnienie Syriusz nie mógł zasnąć tej nocy. W pełni oderwał się od własnej rodziny, ale cały czas w jego głowie błąkały się niezbyt przyjemne myśli związane z dzieciństwem. Przez ostatnie lata robił wszystko, co tylko mógł, żeby pozbyć się jakiegokolwiek powiązania z Blackami – zmienił nie tylko towarzystwo, ale samego siebie. Każdy jego krok był jak szpilka prosto w, do tej pory nieskalane, ego Walbugii. W niektórych momentach nawet przesadzał i doskonale o tym wiedział, ale i tak nie mógł się powstrzymać – jakby ten cichy bunt miał jakiekolwiek znaczenie dla świata.

Zanim zdążył chociażby zamknąć oczy, poranek zmusił go do wstania. Tego dnia chciał wynieść się od Petera – już i tak nadużył jego gościnności. Mieszkanie przyjaciela było dość duże, żeby kogoś przenocować, ale z pewnością nazbyt małe dla większej ilości domowników. Spakował się jeszcze przed śniadaniem, które wszyscy zjedli w pośpiechu. Matka Petera musiała być przed szóstą w pracy, a sam Glizdogon najpewniej miał ochotę położyć się spać po ciężkiej nocy. Późnym wieczorem wybiegł z mieszkania, a kiedy Syriusz zapytał go, dokąd tak biegnie, ten nic nie odpowiedział, jedynie zrobił się biały jak kreda. Taka reakcja wzbudziła początkowo niepokój Blacka, ale był pewien, że gdyby jego przyjaciel miał jakieś kłopoty, z pewnością by mu o nich powiedział. Dlatego kiedy tylko Sonia opuściła kuchnię, obrócił wszystko w żart i o tej nazbyt wczesnej porze zapytał:

– Jak randka? Udana?

Widelec z głośnym trzaskiem upadł na podłogę. Peter bardzo powoli schylił się po swoją zdobycz i przez dłuższą chwilę pozostawał pod stołem. Nie mógł jednak odwlekać tej chwili w nieskończoność i w końcu powrócił na krzesło z kamienną twarzą.

– O czym mówisz, Syriuszu? – rzucił nerwowo.

– Wybiegłeś w nocy tak nagle – stwierdził z uśmiechem, bawiąc się nożem kuchennym. Wyglądało to niezbyt bezpiecznie, dlatego Peter przyglądał mu się z niepokojem.

– No tak – odparł, panując już nad drżeniem własnych dłoni. – Byłem umówiony.

– Nic nie mówiłeś, że się z kimś spotykasz – rzekł wciąż rozbawiony, ale dostrzegając spojrzenie Glizdogona, odłożył nóż na swoje miejsce. – Jaka ona jest?

– Ładna. Znaczy dla mnie, tobie pewnie by się nie spodobała – powiedział, drapiąc się po brodzie.
– Daj spokój, przecież nie odbiłbym ci dziewczyny, nawet gdyby była wilą.

Oboje pogrążyli się w milczeniu. Syriusz zaczął zastanawiać się, czy jego przyjaciel kiedykolwiek spotkał się z jakąkolwiek kobietą, która mogłaby stanowić dla niego obiekt seksualny. Fakt, że Peter być może po raz pierwszy spędził noc z płcią przeciwną i nic mu o tym nie powiedział, był dla niego prawdziwym szokiem. Do tej pory żył w przekonaniu, że jak tylko Glizdogon otrzyma realny pocałunek, od razu przyleci i się pochwali. Cóż... wiele się zmieniło. Być może teraz nie chciał niczego zapeszać, pewnie było to dla niego ważne. James też nie opowiadał mu o Lily, ale o tym akurat nie chciał słuchać, naprawdę.

– Jak ma na imię? – zapytał, spoglądając na Petera kątem oka.

– Hm... na imię? Roksana. Ale nie pytaj mnie już o więcej, to delikatna sprawa.
Syriusz wzruszył ramionami, ale nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Peter, dziewczyna i delikatna sprawa... to nie mieściło się w jego głowie.

Pół godziny później teleportował się w miejsce, które z każdą wizytą stawało mu się coraz bliższe – jakby mieszkał tam od dziecka. Pokonywał kolejne ścieżki z uśmiechem, a kiedy okazało się, że znajduje się w polu magicznej bariery poczuł bardziej ulgę niż rozdrażnienie.

Normalnie całą drogę przebyłby w godzinę, ale po drodze zatrzymało go niecodzienne zjawisko.
Wpatrywała się w niego wielkimi oczami, a on nie mógł oderwać od niej wzroku. Była niczym hipnotyzerka, bardzo skutecznie utrzymywała go w bezruchu przez dłuższy czas, chociaż nie wydobyła z siebie żadnych dźwięków. Martwił się, że zaraz odfrunie, ale ona pozostawała na gałęzi drzewa, jakby się z nim zrosła dawno temu. Czas naglił, powinien ruszyć naprzód, ale kiedy tylko zrobił krok, ona zamachała z niezadowoleniem skrzydłami. Pozostał więc w jej towarzystwie jeszcze kilka chwil, co w zasadzie nie miało żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Czuł przeszywające zimno, bardzo charakterystyczne dla wiosennych poranków. Ruch z pewnością podniósłby temperaturę jego ciała – tylko że czuł się spetryfikowany. Ona jakby odebrała to jako wyzwanie, bo sama nie wykonała ani jednego gestu, była jak brązowa figurka przyczepiona do nagiej topoli. Stali razem z dobre pół godziny, aż w końcu wypłoszyło ich przebiegające obok zwierzę. On odwrócił się szybko, żeby zlokalizować intruza, a ona po prostu odleciała, pozostawiając go samego.

Znajdował się w samym centrum gęstego lasu, gdzie pojawienie się zwierzęcia stanowiło zjawisko co najmniej niecodzienne. Wszystko to za sprawą wioski , które zgarnęła niemalże wszystkie przejawy życie, które ją otaczały. Każdy zając, wróbel, jeż prędzej czy później wpadł w ogromną przepaść przenoszącą do świata magicznego, acz wielce obrażonego na czary. Z pewnością musiała przyciągać je ta tajemnicza aura unosząca się nad jeziorem, w którym zapewne od dawna nikt nie pływał.

Stojąc tak na skale Syriusz zastanawiał się, czy istnieje możliwość, żeby nie teleportować się do Leonoscars, a jedynie wpaść do wody znajdującej się na dnie przepaści. Zapewne była ona lodowata, ale czy istniało w niej życie? Wyobraził sobie krainę magicznych stworów: trytonów, druzgotków, zwodników kappa czy syren ukrytych w gąszczu typowej dla stawów roślinności. Tylko że jezioro z daleka wyglądało na martwe, dawno temu zapomniane przez żyjących. Może właśnie tak przestawiała się jego przyszłość...
Skoczył jak zwykle z lekkim roztargnieniem, ale tym razem wylądował na nogach i nawet się nie zachwiał. Omiótł spojrzeniem okolicę, lecz nie dostrzegł nic znaczącego... może tylko tyle, że drzewa nagle straciły swoje liście, co wyglądało zadziwiająco, biorąc pod uwagę, że jeszcze kilka tygodni wcześniej prezentowały się jak w samym środku lata. Pogoda w Leonoscars była dla niego prawdziwym fenomenem, zdecydowanie.
Ruszył przed siebie, czując, jak woda wdziera się do jego niezbyt przygotowanych na takie przygody butów. Nie uszedł nawet kilkunastu kroków, kiedy wylądował po kolana w błocie. Normalne warunki pozwoliłyby mu na użycie różdżki, ale tutaj musiał przynajmniej kilka minut poświęcić na wydostanie się z gęstej masy ziemi.

– Tutaj nie ma magii, kurwa mać – rzucił poirytowany, cytując przy okazji Raphaela. – Prowadzimy zwykłe, mugolskie, posrane życie.

Resztę drogi przebył już bardziej ostrożnie. Zważał na każde miejsce, gdzie lądowała jego stopa. Dlatego właśnie do wioski dotarł później niż zazwyczaj, nikt jednak nie zwrócił uwagi ani na niego, ani na jego wyjątkowe brudne ubranie. Wśród ludzi panowało dziwnego rodzaju poruszenie, jakby wydarzyło się coś nieoczekiwanego... w negatywnym tego słowa znaczeniu.

Obserwował więc przez chwilę nerwowe ruchy osób przemieszczających się między namiotem sypialnym, a gospodą. Potem skierował się w stronę siedziby Bertrama, mając nadzieję znaleźć tam Natalię albo jej ojca – który być może go nie znosił, ale chociaż znał. Wtedy jednak zobaczył osobę, o której nawet nie pomyślał, a powinien. W końcu Mauron wydawał się najbardziej rzeczowy, stabilny emocjonalny... nawet jeśli wyglądał dosyć niecodziennie.

– Syriusz Black, co za niespodzianka – powiedział spokojnie, ignorując mężczyznę machającego do niego z oddali. – Zadziwiające, że pojawiłeś się u nas akurat tego dnia.

– Zauważyłem, że macie tutaj jakieś zamieszanie – rzekł, starając się być tak samo pozbawiony emocji, jak Mauron... niezbyt mu to wyszło.

– Skradziona została najstarsza z naszych ksiąg, ludzie są zaniepokojeni...

– Ja jej nie zabrałem – żachnął się Syriusz, spodziewając się ataków ze strony mieszkańców Leonoscars na czele z Raphaelem.

– Nikt cię nie oskarża – odparł beznamiętnie, chociaż kącik jego ust uniósł się lekko, jakby obronna reakcja Syriusza wywołała u niego rozbawienie. Ten z kolei rozglądał się podejrzliwie, bo do ludzi z wioski nie miał zaufania... wydawali mu się nieprzewidywani. – Chodź ze mną. – Po tych słowach odwrócił się i ruszył przed siebie.

Syriusz nie miał pojęcia, co takiego Mauron chciał mu pokazać, ale już zdążył przyzwyczaić się do roli niesionego wiatrem liścia. Czasami odczuwał jeszcze szczątki irytacji, ale ta powoli zanikała, przytłoczona pojęciem rutyny. Poszedł więc za tajemniczym mieszkańcem lasu, pozostawiając za sobą podejrzliwość, czując jak zwykła, ludzka ciekawość wygrywa z wszelkimi innymi uczuciami.

Minęli namiot Bertrama i udali się w gąszcz drzew rosnących za nim. Syriusz jeszcze tam nie był, ale nie wyobrażał sobie nawet, w jaki sposób miałby zwiedzić cały las. Mauron, podobnie jak reszta osób z Leonoscars, nie wyłączając Iana, Natalie, Godwina czy Raphaela, doskonale poruszał się po terenach wokół wioski. Ani razu nie potknął się o korzeń, nie nadepnął na żadną niewłaściwą roślinę. Syriusz z kolei co rusz lądował w jakimś dole, wpadał w pojawiające się znikąd chaszcze. Czuł się trochę jak ofiara losu, ale droga wskazana przez Maurona była jeszcze gorsza niż ta prowadząca nad przepaść.

W końcu dotarli do niewielkiej jaskini, którą ukryto w cieniu ogromnego klonu. Nie prezentowała się bynajmniej zjawiskowo, ale biorąc pod uwagę, że Mauron zatrzymał się tuż przy niej, z pewnością stanowiła cel ich wyprawy. Kilka chwil później Syriusz stanął obok dziwnego mężczyzny i spojrzał na niego z wyczekiwaniem. Jednak ten nie sprawiał wrażenia chętnego do rozmowy, po prostu wpatrywał się w pokaźną szczelinę i zaraz potem przedostał się przez nią do wnętrza jaskini. Syriusz stał zdezorientowany, bo przecież nie otrzymał żadnego znaku ani polecenia. Nie widząc jednak żadnego rozwiązania, po prostu podążył za Mauronem.

Przeciśnięcie się przez tak wąskie przejście nie było wcale przyjemnością, zwłaszcza że Syriusz nie należał do grona małych i szczupłych. W pewnym momencie przeraził się, że utknął w przejściu, ale na całe szczęście przy odrobienie wysiłku i spokoju udało mu się uwolnić.

Z każdej strony otaczała go ciemność. Światło z trudem przedzierało się przez szczelinę, ale też nie objawiało niczego, co było choćby o krok od wyjścia. Zapewne pod wpływem niepokoju Syriusz opuściłby to duszące pomieszczenie, ale po chwili w środku pojawił się płomień świecy trzymanej przez Maurona, który oświetlił wnętrze jaskini. A były to tylko wilgotne skały, co wywołało u Syriusza rozczarowanie w czystej postaci. Spodziewał się raczej długiego, tajemniczego tunelu i mnóstwa starodawnych, mitycznych wręcz fresków. Zamiast tego poczuł się jak dziupli lisa, gdzie zwierzę szukało schronienia przed drapieżnikami.

– Co tutaj jest? – zapytał Maurona, wciąż doszukując się w ścianach jaskini jakichkolwiek nieprzeciętnych właściwości.

– Tutaj ukryte było Tchnienie, najstarsza z naszych ksiąg – odpowiedział spokojnie, dotykając swoimi bladymi palcami skały. Syriusz spojrzał na niego zszokowany, bo ciężko mu było wyobrazić sobie gorsze miejsce na przetrzymywanie wyjątkowego przedmiotu. Wilgoć, od której włosy przykleiły się do jego czoła, z pewnością zniszczyłaby papier. Poza tym wejścia nie strzegły żadne zaklęcia, które mogłyby powstrzymać intruza. Być może i droga do Leonoscars nie należała do najłatwiejszych, ale przecież dla chcącego nic trudnego, wystarczyło odrobinę wysiłku.

– Nie jestem przekonany czy... – zaczął powoli, nie chcąc urazić Maurona. – No wiesz... czy to jest najlepsze...

– Miejsce? – przerwał mu mężczyzna z uśmiechem. – Zapewne masz rację, ale do tej pory ukrycie Tchnienia w jego naturalnym miejscu nie było dla nas kłopotliwe. Ta księga tutaj się urodziła i w tym miejscu powinna umrzeć, ale najwyraźniej ktoś postanowił inaczej.

– Co masz na myśli, mówiąc, że to Tchnienie się tutaj urodziło? W tej jaskini mieszkał jej autor?
Mauron posłał mu irytujący, tajemniczy uśmiech, ale nie odpowiedział od razu. Najwyraźniej przez dłuższą chwilę chciał napawać się niewiedzą Syriusza.

– Nie wiadomo, gdzie powstała księga ani kto był jej ojcem. Tutaj ją znaleziono i od tamtej pory nikt jej nie ruszał. Nie zrozum mnie źle, Syriuszu Black, ale Tchnienie nie przejawiało żadnej szczególnej wartości poza tą sentymentalną, ściśle związaną z nami. Znajdowały się w niej legendy pradawnych plemion, które równie dobrze można było usłyszeć od jakiegokolwiek mieszkańca Leonoscars. Ponad to niedawno sam się o tym przekonałeś, bo historia opowiadana przez Natalie, ta o Nyah i Cashile, pochodziła właśnie z Tchnienia. Rzadko udajemy się do jaskini, księgę wyciągamy tylko raz do roku, podczas Święta Opowiadań. Bywa, że ja zaglądam tutaj, aby upewnić się, że wszystko znajduje się tam, gdzie powinno. Dziś odkryłem brak i od razu podzieliłem się tym z resztą. Nikt nie widział złodzieja. – Zrobił pauzę, jakby chciał poukładać myśli we własnej głowie. Dopiero po dłuższej chwili milczenia, której Syriusz nie przerwał, podjął się opowiedzenia dalszej części historii. – Nie myśl jednak, że księgi nie chroniło nic poza tą lichą skałą. Tchnienie mógł znaleźć tylko ten, który ze mną rozmawiał...

– Co oznacza, że musiałeś widzieć sprawcę, tylko nie wiesz kiedy... – dokończył za niego Syriusz. – Myślisz, że to ktoś z Leonoscars?

– Nie mogę niczego wykluczyć – powiedział ze smutkiem. – Ale wolę jednak winą obarczać czarodziejów... chociażby tego, który zjawił się u nas wraz z tobą.

– Chodzi ci konkretnie o Śmierciożerców.

Cała układanka zaczynała powoli nabierać kształtu, chociaż wciąż pozostawało nazbyt wiele pytań. W tamtym momencie był pewien, że to poplecznicy Lorda Voldemorta wykradli księgę dla swego pana... nie mógł tylko zrozumieć po co tak okrutnemu czarnoksiężnikowi plemienne historie o miłości?
– Opowieść o Nyah i Cashile wbrew pozorom wcale nie dotyczyła ich uczucia. Przynajmniej nie tylko – powiedział Mauron, jakby czytając w myślach Syriusza. – Najważniejsza treść tkwiła w szczegółach, które Natalie z oczywistych powodów pominęła.

– W takim razie, o co właściwie chodziło?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz