wtorek, 1 sierpnia 2017

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 8

Każdy miesiąc posiada swoją charakterystyczną cechę. Październik kojarzy się ze złotem i kasztanami, listopad ze smutkiem, mgłą i deszczem, styczeń ze śniegiem, luty z mrozem i lodem... przeszywającym zimnem i pragnieniem kwietnia.

Jednak ten luty zapowiadał się zupełnie inaczej. Tylko porankami można było dostrzec szron pokrywający trawy czy jezdnię, w środku dnia ludzie rezygnowali z ciepłych kurtek na rzecz wiosennych płaszczy, chociaż do tej pory roku było jeszcze bardzo daleko. Słońce coraz dłużej pozostawało na horyzoncie, ziemia jakby przygotowywała się do wypuszczenia pierwszych przebiśniegów.

– Patrz, kwiatek – powiedziała kobieta o okrągłej buzi do stojącego obok niej mężczyzny, wskazując na ledwo dychającą roślinkę ukrytą w gąszczu traw. – To chyba pierwszy w tym roku.

– Aha – odpowiedział krótko, rozglądając się na boki. – Możemy już iść?

– Nie bądź taki niecierpliwy – żachnęła się kobieta i spojrzała z wyrzutem na swojego towarzysza. – Przecież mamy jeszcze trochę czasu...

– To niebezpieczne tak stać tutaj teraz, kochanie – powiedział spokojnie mężczyzna. – Wejdźmy po prostu do środka.

Stali przed niezbyt ładnym blokiem, który stanowczo odróżniał się od pozostałych budynków. Zbudowany najprawdopodobniej z najgorszej jakości płyty przypominał bardziej kawał klocka niż dom. W malutkich oknach nie można było dostrzec nawet firanek, ściany w wielu miejscach oznaczony były żałosnymi wyznaniami osiedlowych wandali.

– Jestem aurorem – rzuciła niedbale kobieta. – Nie boję się ataku.

– Jesteś w ciąży – wybąkał mężczyzna, chociaż wiedział, że upartej żonie nie przemówi do rozsądku.

– Ciąża do nie choroba...

Wyciągnęła swoją różdżkę i wyczarowała małego, czerwonego tulipana. Mężczyzna rozejrzał się z obawą, szukając mugoli, ale na szczęście nie dostrzegł nikogo. Odetchnął ciężko, szukając zapasów cierpliwości, aby bardzo spokojnie wskazać kobiecie drogę do bloku. Ta chyba nie miała zamiaru dłużej oponować, bo zaśmiała się tylko beztrosko i ruszyła w kierunku budynku.

Mieszkanie było dosyć ciasne, ale i tak dużo wygodniejsze niż ostatnie. W salonie zmieścili się wszyscy zaproszeni, chociaż w pewnym momencie pojawił się problem z dostawieniem dodatkowych krzeseł. Jego ogromną zaletą był minimalizm – w pomieszczeniu nie ustanowiono żadnych mebli, nie licząc drewnianego stołu, kilku miejsc do siedzenia oraz ogromnego obrazu przedstawiającego śpiącego czarodzieja o imponującym wąsie.

– Frank! – krzyknął rudy mężczyzna, przepychając się przez grupkę ludzi. Na jego piegowatej twarzy można było dostrzec wesoły uśmiech.

– Fabian! Gdzie zgubiłeś brata?

– Dla odmiany pojechał do rodziny. Zawsze tak robi, gdy nachodzi go myśl o założeniu własnej. – Widząc brak zrozumienia na twarzy mężczyzny dodał – Dom mojej siostry to istne pole bitwy. Posiedzisz trochę z tymi sraluchami Fredem i Georgem i odechce ci się dzieci do końca życia.

– Syriusz – uścisnął dłoń młodego mężczyzny o czarnych włosach. – Jak tam samopoczucie? Ponoć znowu miałeś starcie z ministerstwem?

– Weź, trzymaj tego swojego Rogersa na smyczy, bo kiedyś odgryzę mu nogę – powiedział Syriusz z posępnym wyrazem twarzy. – Cześć, Alicjo.

– A Lily gdzie? – Kobieta zwróciła się do siedzącego na stole wysokiego mężczyzny.

– W Hogwarcie siedzi – odparł James, przeczesując ręką włosy. Miał dosyć dziwny ton głosu, którego Syriusz nie potrafił w żaden sposób określić i wcale mu się to nie podobało. – Stęskniła się za porządną biblioteką.

Spojrzał wymownie na Syriusza, który zaśmiał sztucznie. Lily nie była typem kujona, ale zawsze poważnie podchodziła do powierzonych jej zadań, nawet jeśli to było wertowanie książek przez kila godzin. Jako że uznawała, iż na każde pytanie można znaleźć odpowiedź w książce, to wielokrotnie wyrażała żal, że nie ma dostępu do biblioteki w swojej dawnej szkole, gdzie księgozbiór był co najmniej imponujący.
– A propos Hogwratu – wtrącił Fabian. – Dumbledore będzie?

– Nie będzie – powiedział chropowatym głosem mężczyzna, który właśnie wkroczył do salonu. Wpatrywał się groźnie we wszystkich obecnych, ale każdy z nich już zdążył do tego przywyknąć. – A teraz kończcie te swoje plotkowanie. Róbmy, co mamy do zrobienia i do widzenia.

– Nie denerwuj się tak, Aberforth – zaśmiała się Alicja. – Mamy przecież czas.

Mężczyzna spojrzał na nią w bardzo nieprzyjemny sposób i zwalił się na jedno z wolnych krzeseł. Powoli wszyscy zebrali zajmowali swoje miejsce przy stole.

Umówili się na godzinę szesnastą, ale nikt już nie wierzył w to, że spotkanie zacznie się punktualnie. Wszyscy członkowie Zakonu Feniksa przez minimalnie pół godziny plotkowali na przeróżne tematy – od tych bardzo poważnych do niesamowicie błahych. Dlatego kiedy w końcu każdy ze zgromadzonych usiadł na krześle i przestał zajmować się rozmową, Aberforth Dumbledore zakończył też swoje warczenie i prychanie pod nosem.

– Coś nowego? – przerwał ciszę Fabian Prevett, opierając łokcie na drewnianym stole.

Zaczęli omawiać swoje zadania, które wyznaczył im Dumbledore, często ubarwiając je własnymi przemyśleniami. Syriusz był doprawdy zainteresowany poczynaniami ludzi, na których mu przecież zależało, jednak z jakiegoś powodu w ogóle nie potrafił się skupić. Ostatnie wydarzenia z jakiegoś nieznanego mu powodu wytrąciły go z równowagi, nie pozwalając w żadnym stopniu wrócić do stanu pierwotnego. Ciągnąca się bezczynność nie działała na niego kojąco, wręcz przeciwnie. W ostatnim czasie przynajmniej dziesięć razy dziennie miał ochotę wdać się w jakikolwiek magiczny pojedynek, nawet jeśli miał to sprowadzić na niego dodatkowe kłopoty. Powstrzymywała go tylko perspektywa kolejnego spotkania z Dorianem Rogersem.

– Sami-Wiecie-Kto interesuje się najprawdopodobniej jakimiś magicznymi plemionami – powiedział James, tym samym wyrywając Syriusza z zamyślenia. – Ten kamień, który Syriusz odebrał Gibbonowi wiąże się... chyba... z jakimiś starodawnymi rytuałami.

– Wiecie jakimi? – zapytał Frank, marszcząc brwi.

– Słyszeliśmy, ale źródło jest dosyć wątpliwe. – W tym momencie zrobił pauzę, jakby rozważał, w jaki sposób powinien określić wiarygodność opowieści mieszkańców z Leonoscars, z pewnością koloryzowane przez Natalie. – Zresztą to i tak niewiele zmienia. Kamień równie dobrze mógł być jedynie produktem ubocznym, na który Sami-Wiecie-Kto w ogóle nie zwraca uwagi.

– To by się trzymało kupy – wtrącił Fabian. – Wedle informacji, które udało nam się podsłuchać w Dziurawym Kotle Sami-Wiecie-Kto nie ukarał Gibbona za zagubienie przedmiotu. Oznacza to, że ten nie miał znaczenia kluczowego. Nie wiem doprawdy, jak dokładnie przebiegała ich rozmowa, do przyjemnych pewnie nie należała, natomiast Śmieiciożerca nie wspominał nic o torturach.

– To akurat o niczym nie świadczy – powiedział spokojnie Remus, spoglądając kątem oka na Syriusza. – Sami-Wiecie-Kto jest nieprzewidywalny, zabija tych, którzy nic nie zrobili, a wybacza osobom, które popełniły kolosalne błędy. Doskonale wie, co robi. Sieje postrach nawet we własnych szeregach.

– A jego popleczników jest coraz więcej – dodał Sturgis Padmore, który nie potrafił się powstrzymać przed wtrąceniem do rozmowy swoich przemyśleń. – Jesteśmy na granicy wojny.

– Na granicy? – zaśmiał się Syriusz. – Dla mnie to już jest wojna.

– Tobie spieszno do wielkiej bitwy, a nie w tym rzecz...

– Chyba nie zebraliśmy się tutaj, żeby prowadzić nic nie warte polityczne dysputy – przerwał im Aberforth. Syriusz, który już otwierał usta, skrzyżował tylko ręce na piersi. – Do rzeczy, panowie.

– Sprawa z kamieniem i tak na razie nie ma większego znaczenia – powiedział Sturgis. W jej głosie można było wyczuć lekkie zdenerwowanie. – Wedle moich informacji Sami-Wiecie-Kto zajmuje się obecnie czymś zupełnie innym. Czymś tak tajnym, że nie wspomniał o tym żadnemu ze Śmierciożerców.

– Skoro nikomu o tym nie powiedział, to skąd wiesz? – zapytała ironicznie Dorcas Meadows, poprawiając swoje siwe loki, w które wplotła zielone koraliki.

– Nieważne, bo dopiero to nie ma dla nas znaczenia – oznajmił Syriusz rozdrażnionym tonem. Nie lubił, gdy ktoś podważał wagę zadań, które musiał wykonać. – Jeśli o jego poczynaniach nie wie żaden Śmierciożerca, to my tym bardziej nic nie wskóramy.

– Przestańcie się sprzeczać – rzuciła Alicja, chwytając Franka za rękę. Mąż spojrzał na nią zaniepokojony, ale nic nie powiedział.

– Może się mylę... – zaczął mówić James, ale Sturgis, który już ledwo panował nad nerwami, przerwał mu i wycedził:

– Może chcesz po prostu poprzeć Syriusza...

– Będę robił to, na co mam ochotę. Nie musisz mi się wtrącać w pół słowa. – James zmarszczył brwi i spojrzał ze złością na mężczyznę siedzącego dokładnie naprzeciw niego.

– Weźcie sobie na wstrzymanie, co? - rzucił się Fabian, starając się ukryć irytację. – Wydawało mi się, że w przypadku Sami-Wiecie-Kogo każda informacja jest istotna. Nawet ta, w którym wychodku ostatnio srał.

Zapadła cisza. Żadna z obecnych osób nie miała pojęcia, jak zareagować na tę bądź co bądź dziwną uwagę. Samo mówienie o Lordzie Voldmeorcie w kontekście żartu wydawało im się aż nazbyt makabryczne. Marlena McKinnon uderzała palcami o stół i rzuciła wymowne spojrzenie na Franka, który tylko nieznacznie wzruszył ramionami, nie puszczając ciepłej dłoni Alicji.

– To on w ogóle sra? – zaśmiał się nerwowo Syriusz, chcąc rozładować negatywną atmosferę. – Wielki i niepokonany czarnoksiężnik dokonuje tak prymitywnych czynności. Wyobrażacie to sobie? Jak sięga po gazetę...

– Nie – powiedziała zdegustowana Marlena McKinnon, której żart mężczyzny nie przypadł najwyraźniej do gustu.

– To musi być ciekawe – rzucił rozbawiony Sturgis, mrugając porozumiewawczo do Jamesa, który odpowiedział mu szelmowskim uśmiechem.

– W ogóle nieciekawe – dodała Marlena, chcąc jak najszybciej uciąć temat.

– Przecież to normalna fizjologiczna potrzeba – powiedział zdawkowo James, podkreślając przedostatnie słowo. Siedzący obok niego Peter zachichotał głośno.

– Jesteście obrzydliwi...

– W każdym razie... – zmienił temat Frank, chociaż i on ledwo skrywał uśmiech. – Jeśli nie o kamień chodziło Sami-Wiecie-Komu, to zapewne skupił się na treści rozmowy. W końcu bez potrzeby nie wysłał Gibbona do Leonoscars.

– Ja się tylko zastanawiam, dlaczego wybrali akurat tę wioskę. Przecież wymienić się wiedzą mogli gdziekolwiek... chociażby i na cmentarzu. – powiedziała Marlena, oddychając z ulgą. Odgarnęła z czoła swoją rzadką blond grzywkę i wyprostowała się na krześle.

– To bardzo proste – tłumaczył Syriusz – kimkolwiek był ten informator , z pewnością nie ufał Śmierciożercom, z resztą całkiem słusznie. Wiadomo przecież, że gdyby nie spotkali się na w miarę neutralnym gruncie, poplecznicy Voldemorta z pewnością wybraliby przesłuchanie z pomocą swoich własnych, niezbyt przyjemnych narzędzi. Leonoscars nie pozwalało im na używanie czarów, więc człowiek mógł czuć się bezpiecznie. Gospoda, w której siedziało mnóstwo ludzi, tylko działała na jego korzyść. A że mieszkańcy wioski nie lubią rozmawiać z obcymi, nie musiał się martwić, że całość się wyda.

– Skoro nie ufa Śmieciożercom, to z jakiej paki mu kabluje – zapytał z przejęciem, Peter.

– Nie wiemy, czy ten człowiek mu donosił, czy też przekazał tylko jedną informację – odpowiedział mu James. – Ludźmi kierują różne motywy, czasami jest to strach innym razem pragnienie spokoju. Może Sami-Wiecie-Kto zagrażał temu informatorowi, a on chciał tego zagrożenia się pozbyć. To jest człowiek-widmo, najpewniej chce pozostać w ukryciu.

– Czyli jak? Sami-Wiecie-Kto zajmuje się czymś sam, ale zleca jednemu ze Śmierciożerców, wcale nie najzdolniejszemu, spotkanie z jakimś uciekinierem - powiedział Fabian, starając się wszystko podsumować. – Ten człowiek posiada jakąś wiedzę na temat starodawnej magii, być może czarno magicznej, bo niby jaka inna miałaby zainteresować takiego mordercę? Gibbon jest pionkiem, zapewne nie ma o niczym pojęcia.

– Moja brygada zna obecne miejsce zamieszkania Gibbona – wtrącił Frank. Pozostali spojrzeli na niego zdziwieni. Tylko Aberforth pozostawał niezainteresowany. Pił nieznany im napój ze swojej własnej piersiówki. – Jutro z rana planujemy nalot.

– To nie jest dobry pomysł... – rzucił tylko pod nosem i ponownie zatopił się we własnych myślach.

– Zgadzam się z tobą Abertforth, dlatego mam zamiar pozwolić mu uciec. Do tego Śmierciożercy mamy bezpośredni dostęp, jeśli wciąż będzie wykonywał polecenia Sami-Wiecie-Kogo, to i my mamy spore szanse, by się o owych poleceniach dowiedzieć.

– Nie możecie po prostu odwołać akcji? – zdziwił się Remus.

– Dugald liczy na sukces, a złapanie Śmierciożercy pozwoli mu utrzymać się na stołku. Nic nie mogę w tej sprawie zrobić. Odwołanie obławy wzbudziłoby podejrzenia, nie tylko urzędników. Nie zapominajmy, że wśród nich są również poplecznicy Sami-Wiecie-Kogo.

– A jak idzie sprawa z Andromedą? – zwróciła się Dorcas do Syriusza.

"Gówniano" miał ochotę odpowiedzieć. Jego próby rozmowy skończyły się fiaskiem i nic nie mógł na to poradzić. Jego kuzynka stanowczo odmówiła działalności na rzecz Zakony Feniksa, bynajmniej nie za względu na swoje poglądy. "Syriuszu, ja mam córkę" tłumaczyła mu spokojnie, choć z ukrytą pretensją. Na sprawach rodzinnych co jak co, ale się nie znał, jednak na swój własny sposób rozumiał decyzję Andromedy. Chciała chronić najbliższe jej osoby.

Jednak nie miał ochoty o tym opowiadać. Sam nie wiedział, czy było mu głupio z powodu jego porażki, czy też po prostu nie życzył sobie poddawania ocenie decyzji jego kuzynki. Dlatego wzruszył tylko ramionami, ale żeby uniknąć kolejnych pytań, szybko wyrzucił:
– Właściwie, gdzie jest Lina?

– Razem z Dedalusem mają przekazać paczkę dla Janet Stoppard. Wiesz... tej kobiety od wampirów.

– To niedobrze – burknął pod nosem Benio Fenwick, zabierając głos pierwszy raz od początku zebrania. Pozostali spojrzeli na niego pytająco, ale ten chyba nie miał zamiaru kończyć.

– O co ci chodzi?! – wybuchnął Syriusz. – Co to znaczy "niedobrze"?

Wstał gwałtownie, uderzając łokciem Petera, który jęknął cicho. Spojrzał na przyjaciela z wyrzutem, ale Syriusz w ogóle nie zwrócił na niego uwagi.

– Języka w gębie zapomniałeś?! – powtórzył napastliwie. – Jakie "niedobrze"?!

– Syriuszu, uspokój się – rzucił stanowczo Frank, po czym zwrócił się do widocznie obrażonego Benia. – Co masz na myśli?

Nie odpowiedział od razu. Najpierw rozejrzał się po obecnych z wyraźną niechęcią, później chrząknął kilka razy. Jednak po wpływem poważnego spojrzenie Franka Longobottoma w końcu się złamał.

– Przecież każdy wie, że Janet Stoppard już od dawna udziela schronienia Śmeirciożercom. Pchanie się do jej domu, to jak skok do garnka Lordovolda.

– Dopiero teraz o tym mówisz? – wysapał wściekły Syriusz, z trudem panując nad nerwami. W tamtym momencie miał ochotę go udusić.

– Skąd niby miałem wiedzieć, gdzie wysłaliście tą swoją cizię? – wycedził Benio, również podnosząc się z krzesła. – Co ja jestem? Jasnowidz?

– Jakie to ma teraz znaczenie? – przerwał mu James, chociaż wpatrywał się bezpośrednio w Syriusza. – Trzeba ich ostrzec.



Syriusz Black z pewnością tchórzem nie był, nigdy się za takowego nie uznawał, z resztą mało kto mógł o nim powiedzieć w ten sposób. Z jednej strony stanowiło to oczywiście powód do dumy, z drugiej wzbudzało u jego przyjaciół niepokój. Odczuwanie bowiem przerażenia przez Syriusza było jakby upośledzone, wykrzywione, nienormalne. Lęk nie atakował nawet w sytuacjach, w których jego istnienia wręcz pożądano. Wiadomo przecież, że strach jest częścią naszego rozsądku: ostrzega przed niebezpieczeństwem, skłania do czujności, oczyszcza umysł, napędza do działania.

Dlatego być może Black często mieszał się w historie, których unikałby każdy trzeźwo myślący człowiek. Tak... Syriusz zdecydowanie nie był rozsądny. To nie oznaczało jednak, że strach w jego życiu nie pojawiał się nigdy, wręcz przeciwnie. Jednak lęk atakował go w najmniej spodziewanym momencie, czasami nazbyt błahym, co wprowadzało u Syriusza stan bezwzględnej frustracji. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego jednego dnia mógł skakać z wieży Gryffindoru, by za pomocą czarów zatrzymać się kilka cali nad ziemią, a jeszcze w tym samym miesiącu odczuwać dyskomfort z powodu niezbyt przecież niebezpiecznego latania na miotle. Nie mieściło się to w jego wcale przecież nie tak głupiej głowie... wątpił zresztą, by kiedykolwiek miał zrozumieć takie reakcje. Póki co odpowiedzią na chociażby zawroty głowy wywołane lękiem było robienie sytuacji na przekór... takie lekarstwo. Zamiast uciekać od krawędzi urwiska, skakał, zamiast szukać bezpiecznej ścieżki, na której zgubił swojego przyjaciela, ruszył w gęsty, spowity mgłą las, gdzie spomiędzy umęczonych śniegiem gałęzi wydobywały się złowieszcze szepty.

Postanowił się zaśmiać, a wyszło mu to nieszczerze, nerwowo, z wysiłkiem.

– Dlaczego to zawsze musi być las? – zapytał sam siebie, a odpowiedziały mu groźne pomruki nagich drzew. – Z daleka każdy wydaje się identyczny, z bliska... ech... przynajmniej mam różdżkę. Lumos – dodał, myśląc o Leonoscars.

Rozglądał się na boki, szukając przejawów zagrożenia, ale i zgubionych we mgle przyjaciół. W końcu dostrzegł cień przemykającej niedaleko obcej mu postaci, postanowił więc podążyć jej śladem. Delikatne światło wydobywające się z jego różdżki na niewiele się zdało – nie potrafił określić niczego, co rosło dalej niż stopę od niego.

Zanim ruszyli na pomoc Dedalusowi i Linie, Frank postanowił wraz z Beniem sprawdzić teren i określić, czy ich obecność będzie pożądana. Syriusza nie napawało to optymizmem, ale przecież nie mógł kłócić się z o wiele bardziej doświadczonym aurorem, do którego wszak miał dużo szacunku. Na całe szczęście...albo i nie... długo nie czekali, bo już godzinę od momentu, w którym Benio teleportował się z podwórka przed miejscem spotkań Zakonu Feniksa, pojawiła się wiadomość od Franka, który nakazał im dotrzeć pod posesję Janet Stoppard. Dodał jednak, że wszystko jest pod kontrolą, co uspokoiło zmartwionych – przynajmniej niektórych. James, Remus i Syriusz ruszyli razem, pozostali wybrali drogę z przeciwnej strony. W razie nagłego zagrożenia mieli wystrzelić w niebo czerwone iskry. Niestety w którymś momencie Syriusz zatrzymał się przy jednym z drzew i stracił przyjaciół z oczu. W ten sposób został sam... bo przecież w takiej chwili nie mógł zachować się normalnie.

Z każdym krokiem był coraz bardziej świadomy... świadomy tego, że się zgubił. Zaśmiał się, tym razem całkiem szczerze... z własnej głupoty. W tak gęstej mgle i tak nie mógł niczego dostrzec, umykająca postać zniknęła za którymś z drzew. Nie pozostało mi nic innego, jak się skupić.
Zacisnął zęby, trzymając mocno swoją różdżkę i... udało się.

Od razu poczuł się lepiej. Być może nie widział zbyt dobrze, ale pozostałe zmysły znacząco się wyostrzyły. Do jego nozdrzy dotarła cała gama przeróżnych zapachów – od lekko zmarzniętego mchu do dzikiego gówna. Jak się skupił, usłyszał kroki umykającej postaci – musiała znajdować się około sto pięćdziesiąt stóp od niego.

Zaczął biec, starając się nie robić nazbyt wielkiego hałasu. Czuł chłodne podłoże lasu, ale nie przeszkadzało mu w żadnym stopniu. Poruszał się bardzo szybko, omijał przeszkody z dziecinną łatwością. W tym samym czasie próbował określić, kim była postać, którą ścigał. Po sposobie poruszania można było stwierdzić, iż jest to zwierzę, jednak zapach zupełnie temu przeczył.

Kiedy dotarł nad brudny i cuchnący strumyk, do którego jakaś banda mugoli postanowiła wyrzucić wszystkie możliwe śmieci, był już pewien za kim podążał. Nie musiał nawet spojrzeć w twarz opartego o drzewo mężczyzny, który najpewniej również go poznał... zresztą, jakim cudem mógłby tego nie zrobić.

– Łapo, znowu machasz ogonem – zaśmiał się, chociaż jego oczy pozostały czujne.

"Ja pierdolę..."

Zamienił się w człowieka.

– Nie mam nad tym kontroli – powiedział, drapiąc się po nosie. W odpowiedzi James tylko uniósł brwi i posłał mu kpiący uśmieszek. – Wiesz, gdzie w ogóle się znajdujemy?

– Kiepska orientacja jak na psa tropiciela – odparł, wyciągając ze swoich rozczochranych włosów liście. – Jesteśmy jakąś milę od celu, reszta znajduje się trochę dalej... ale wyczuwam Luniaczka i...

Zza jednego z krzaków wyskoczył Remus Lupin. Rozglądał się na boki, trzymając w dłoni różdżkę.
– ...jest – dokończył James, witając się z przyjacielem.

– Nie powinniście robić tego tutaj – rzekł Remus, patrząc na nich z powagą. – Niezbyt to dobrze, by ktoś dowiedział się, że jesteście nielegalnymi animagami.

– Zarejestrujemy się – powiedział James, mierzwiąc włosy. – Kiedyś... może...

– ... nigdy – przerwał mu niecierpliwie Syriusz.

Ruszyli razem przez las, starając się unikać potknięcia o wystające korzenie. Mieli w tym trochę wprawy, w końcu w Hogwarcie wielokrotnie przemierzali niezbyt bezpieczne ścieżki. Tylko szepty wydobywające się z konarów drzew wywoływały u niech niepokój, jednak próbowali je ignorować. Trzymali się dostatecznie blisko, by w razie zagrożenia chronić siebie nawzajem. James wyprzedził przyjaciół o kilka kroków, marszcząc przy tym brwi. Syriusz obserwował jego ruchy i starał się nadążyć za zmianami humoru przyjaciela. W jednej chwili żartował, by zaraz krzywić pod wpływem własnych myśli. Dla Syriusza takie zachowanie było dziwne i zdecydowanie nie do przyjęcia.

W końcu dotarli na skraj lasu, gdzie czekali na nich Frank i Benio w towarzystwie Marleny oraz Fabiana. Wszyscy mieli poważne i skupione twarze, więc Syriusz poszedł ich śladem. Przywitali się krótkim skinięciem głowy i spojrzeli na pokaźny mur, który odgradzał ich od robiącej niemałe wrażenie ponurem rezydencji.

Był to pokaźnej wielkości budynek zbudowany najprawdopodobniej w stylu barokowym, chociaż można było dostrzec na nim ślady zamiłowania do architektury gotyckiej. Prezentowało się to tak samo kuriozalnie jak i imponująco, któż bowiem wpadłby na pomysł połączenia kolorowych witraży w strzelistych oknach z budowlą zbudowaną bądź co bądź na kształt litery "U"? Dom wyglądał na wyjątkowo stary, sprawiał zresztą wrażenie opuszczonego wiele lat temu. Wyblakła farba w wielu miejscach odpadła, tworząc niezbyt urodziwe, brudnoszare dziury. Po murze piął się bluszcz – samozwańczy król roślinności w owej posiadłości, podczas gdy do połowy wyłamane z zawiasów drzwi całkowicie zarosły mchem.

– Ona tutaj mieszka? – zapytał Syriusz pozostałych, nie mogąc wyjść ze zdumienia, jak można chcieć żyć w takiej zapuszczonej ruderze... jakby jego mieszkanie było oazą czystości.

– Nie ulegaj pozorom – powiedział Frank, dotykając palcami starego muru. – Janet Stoppard najprawdopodobniej użyła tutaj całą serią zaklęć maskujących. Jestem pewien, że od wewnętrznej strony ten dom wygląda jak pałac królewski.

– Gdzie są pozostali? – Remus rozejrzał się dookoła siebie, jakby szukał ukrywających się w krzakach członków Zakonu Feniksa.

– Dorcas i Aberforth pilnują tyłów domu – tłumaczył Fabian, podczas gdy Marlena wraz z Frankiem ściągali zaklęcia ochronne z drzwi wejściowych. – Jeśli Śmierciożercy będą gdzieś uciekać, to właśnie tam. Alicja razem ze Sturgisem zabrali Dedalusa do szpitala, jest w kiepskim stanie.

– Ale wyjdzie z tego, tak? – dopytywał Remus.

– Musi – odparł krótko Frank.

Razem zbliżyli się do ostrożnie do wejścia, nie do końca zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw czekających na nich za drzwiami. Postanowili jednak brać pod uwagę dosłownie wszystko – od niepokojącej ciszy i kryjącego się w cieniu zagrożenia do jawnego i bezpośredniego ataku. Janet mogła zareagować w różny sposób, chociaż Frank obstawiał, że będzie udawała, że o niczym nie wie, a ledwo żywy Dedalus niedaleko jej domu to zbieg okoliczności. Nie mogli dać jej nazbyt wiele czasu do zastanowienia – jeśli w jej domu przetrzymywana była Lina, to musieli znaleźć ją jak najszybciej, nim dojdzie do najgorszego.
Jednego Syriusz nie rozumiał i nawet po dosyć długiej wyprawie przez tajemniczy las nie doszedł do żadnych rozsądnych wniosków. Janet Stoppard donosiła Voldemortowi i tego mogli być w danej chwili pewni. Usuwanie członków Zakonu Feniksa stało się swego rodzaju hobby Śmierciożerców, dlatego atak na Dedalusa w ogóle ich nie zdziwił. Zwolennicy Czarnego Pana najpewniej byli przekonani, że mężczyzna stracił życie, a jednak nie upewnili się... a to mogło oznaczać tylko tyle, że posiadali nazbyt wiele czasu albo po prostu zabijanie nie było w tamtym momencie tak istotne. Co jednak miała z tym wspólnego Lina i dlaczego nie leżała zmaltretowana w gąszczu traw niedaleko domu Janet? Jedno było pewne – musiał ją stąd zabrać.

Znaleźli się na niezbyt urodziwym placu, który już od bardzo dawna nie był odnawiany – w wielu miejscach można był natknąć się na dziury czy ślady zwierzęcych odchodów. Na samym środku tegoż miejsca rosła wyjątkowo stara wierzba, której długie liście niemalże całkowicie zasłoniły pień drzewa. Syriusz postanowił ominąć ten dziwny okaz, chociaż wzbudziło w nim ten sam rodzaj niepokoju, który czuł wpatrując się w sufit sypialni Aileen.

Frank uderzył kołatką w ciężkie, dębowe drzwi, podczas gdy pozostali skryli się za filarami. Przez dłuższą chwilę nikt nie otwierał, a Syriusz zaczął się zastanawiać, czy Janet przypadkiem nie jest świadoma ich intencji. Zaraz potem jednak w progu stanęła starsza kobieta o ciemnych, farbowanych włosach i granatowej sukni, która nie wzgardziłaby nawet przeżywająca młodzieńczy bunt nastolatka. Na jej twarzy można było dostrzec wymuszoną uprzejmość, która bardzo szybko zmieniła się w szok, kiedy Frank wepchnął ją do środka i rzucił na kolorową posadzkę. Kobieta wylądowała na ziemi i zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, auror rozbroił ją i związał. Pozostali szybko podążyli za Frankiem, trzymając w pogotowiu swoje różdżki, jednak w salonie panowała głucha cisza. Oczywiście mogło to być tylko złudzeniem, bowiem dom był tak wielki, że gdyby w jego końcu umieścić chociażby szyszymorę, to i tak przy wejściu nikt by nie usłyszał jej jęku.

– Jakim prawem...! – krzyczała Janet, kiedy jej kostki zostały unieruchomione przez sznury wydobywające się z różdżki Franka Longbottoma. Auror pochylił się nad nią i wycedził ostrym głosem:

– Gdzie oni są?

Kobieta nie odpowiedziała – zamiast tego pokręciła wściekle głową i próbowała uwolnić się od oplatające ją sznurów. Stojący obok Fabian wpatrywał się w nią z pogardą, podczas gdy pozostali członkowie Zakonu Fenksa rozglądali się po pomieszczeniu, doszukując się jakiegokolwiek znaku czy wskazówki.
– Gdzie oni są? – powtórzył pytanie Frank, a jego głos stał się o wiele bardziej napastliwy, chociaż wciąż wydawał się Syriuszowi nazbyt spokojny. On pewnie by powyrywał kłaki tej wiedźmie.

– Może przeszukamy dom? – zaproponowała Marlena, poprawiając rękaw swojej lnianej koszuli.

– To nie ma sensu – powiedział James, wpatrując się w portrety wiszące na ścianie: wszystkie były nieruchome i niezwiązane ze światem magicznym. – Jeśli się rozdzielimy, zostaniemy bez trudu pokonani. A przeszukanie domu w grupie zajmie nam całe wieki.

– Zapytam po raz ostatni – rzekł spokojnie Frank, celując swoją różdżkę w kobietę, która próbowała przyjąć pozę niewinnej i pokrzywdzonej niewiasty. – Gdzie. Oni. Są?

Czarownica najwyraźniej nie miała zamiaru odpowiadać, bo tylko kręciła głową, udając przerażenie. Zirytowany Syriusz spojrzał na jedną ze ścian, którą ozdabiała antyczna komoda, gdzie postanowiono najpewniej wyjątkowo wartościowe wazy. Był pewien, że w środku znajdują się również niezwykle cenne przedmioty... być może jakieś listy, pamiątki, dokumenty czy po prostu biżuteria.

Wyciągnął różdżkę i bez jakichkolwiek zahamowań wyrzucił z niej zaklęcie, którego skutki wprawiły Janet w osłupienie. Nawet Benio, do tej pory stojący obojętnie przy samym wejściu, spojrzał na niego zszokowany, kiedy kilka kawałków drewna wylądowało tuż przy jego stopach.

– Nie! – wrzasnęła Janet, dostrzegając szczątki swojej komody i jej zawartości porozrzucane po całym pomieszczeniu. Frank zerknął zdziwiony na Syriusza, który w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. – Coś ty narobił! Moja komodaaaa!

Kobieta padła zrozpaczona na ziemię i zalała się łzami – dla odmiany prawdziwymi. Jej idealna do tej pory fryzura została doszczętnie zniszczona, a rozmazany pod oczami tusz tylko dopełnił wrażenie nędzy.

– Jestem pewien, że jest tu jeszcze coś, co można wysadzić w powietrze – powiedział beznamiętnie Syriusz. – To właściwie niezła zabawa.

– Sposób na nudę? – rzucił James, spoglądając kątem oka na Janet, która nagle zamilkła, wbijając spojrzenie w Syriusza.

– Janet – zaczął łagodnie Frank. – Wiemy, że byli tutaj Śmierciożercy i że z nimi współpracujesz. Jeśli powiesz nam, gdzie poszli, wyjdziemy i tak nasze ścieżki się rozejdą. W innym wypadku będę musiał cię aresztować.

Kobieta spojrzała mu prosto w oczy, doszukując się w nich fałszu, jednak Frank nawet nie mrugnął. Po chwili, która dla Syriusz wydawała się wiecznością, Janet Stoppard kiwnęła głową i wskazała ręką na stary zegar stojący przy schodach prowadzących na pierwsze piętro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz