piątek, 19 stycznia 2018

W poszukiwaniu zakończenia - rozdział 19

Jak na lato, pogoda w Londynie była naprawdę parszywa. O godzinie jedenastej całe niebo pokryły gęste, ciemne chmury, żeby tuż po południu zesłać na miasto falę deszczu, jakby w tym kraju było go co najmniej mało. Słońce ani na moment nie pokazało swego zacnego oblicza, z kolei mieszkańców, jak i turystów mógł ucieszyć zimny, silny wiatr. Ludzie kroczyli po ulicach odziani w foliowe płaszcze lub z kolorowymi parasolami, bo jeśli mieli jakoś sobie uprzyjemnić pobyt w Anglii, to właśnie poprzez zmyślne przedmioty chroniące przed bezlitośnie opadającymi z nieba kroplami.

Syriusz stał na chodniku niczym figura woskowa, kompletnie ignorując złośliwe uwagi przechodniów. Mógł sobie wybrać lepsze miejsce na rozmyślania niż centrum miasta, ale właściwie... co go mogła obchodzić banda mugoli? Sam rzuciłby na siebie zaklęcie odbijające krople deszczu, gdyby tylko nie miał tego wszystkiego gdzieś.

Znowu przekroczył jakąś głupią granicę, znowu o tym wiedział i znowu nic z tego nie wyniknie. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz wreszcie wiedział, o co mu chodziło. Wcale go to nie usprawiedliwiało, niewiele też mogło zmienić, ale chociaż pozwalało zrozumieć.

On naprawdę nie miał nikogo poza Jamesem. Był tego świadomy już od dawna i strasznie go to denerwowało. Z jednej strony uważał, że im mniejszą ilością bliskich ludzi mógł się pochwalić, tym mniej wyrzutów zaatakowałoby go, gdyby coś mu się stało. Zawsze widział siebie jako osobę, która ginie w walce, a nie należał do imbecylów, którzy nie zdawali sobie sprawy, że śmierć może być ciosem. Umierając, nie zraniłby siebie, tylko osoby dla niego ważne. Nawet gdyby pięć razy dziennie przepowiadał swój pogrzeb, nie przygotowałby ich na nieuniknione. Dlatego właśnie na myśl o tym, że na tym świecie żyje zaledwie jedna osoba, która mogłaby jakoś przeżyć jego śmiertelną walkę, napawała go otuchą. Remus już od dawna się od nich odsunął, a Peter... był sobą, traktował go jak kompana, ale nie członka rodziny. Poza tym z jakiegoś powodu odnosił wrażenie, że Glizdogon bardzo szybko poradziłby sobie z jego odejściem. W każdym razie dla Syriusza najważniejszy był James, bez względu na czas i okoliczności. Ta broń, odsuwanie od siebie wszystkich poza jedną osobą, stała się mieczem obosiecznym. Skupił wszystkie więzi na tym jednym, biednym Potterze i nie miał pojęcia, jak z tego wybrnąć, bo martwił się o niego o wiele bardziej niż o cokolwiek.

Chciałby... naprawdę bardzo chciałby cieszyć się szczęściem przyjaciela. Tylko James był naiwny, w pewnych aspektach niewinny, jak białogłowa dziewica i nie rozumiał. Nie wychował się wśród ludzi gloryfikujących idee podziału czarodziejów na lepsze i gorsze kategorie, więc nie wiedział, że takich jest bardzo dużo i nie da się ich zmienić kilkoma słowami i pojedynkami. Nie docierało do niego, że syf pozostanie nawet po zagładzie Voldemorta, a nawet gdyby ten w tajemniczych okolicznościach rozpłynął się, to i tak pokonanie Czarnego Pana na ten moment wykraczało poza ich możliwości. Tutaj nawet nie chodziło o to, że tego podłego czarnoksiężnika nie dało się znaleźć albo że trzeba było w pierwszej kolejności rozprawić się z jego zwolennikami. Stając twarzą w twarz z Tym Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, można co najwyżej unieść dumnie głowę, rzucić kilka uroków i paść na ziemię jak szmaciana lalka. Skoro Albus Dumbledore nie miał z nim szans, co sam otwarcie przyznał, to cóż dopiero oni. Zanim pojawi się odpowiedni przeciwnik, miną miesiące, może nawet lata. Przez ten czas ludzie pogrążą się w rasowym brudzie, wszyscy pozostali wylądują w kostnicy. To nie był dobry czas na tak trywialne rzeczy, jak zakładanie rodziny, wychowywanie dzieci, świętowanie rocznic ślubu, organizowanie przyjęć i słodkich obiadków. Zwłaszcza dla kogoś, kto na własne życzenie wplątał się w organizację, której głównym zadaniem była walka, na wszelkie możliwe sposoby. I śmierć. Bo przeżyć i odnaleźć spokój mogli tylko ci, którzy nie mieli nic do stracenia, których nie dało się niczym zastraszyć.

Jednak w głębi ducha zastanawiał się, czy na pewno miał rację. Ktoś mu kiedyś powiedział, że zła nie da się pokonać. Zwyrodnialcy istnieli zawsze i, bez względu na wszystko, wciąż będą się rodzić. Dzisiaj ich problemem był Lord Voldemort, za jakiś czas siać zamęt będzie ktoś inny. Skoro więc i tak czeka ich życie przeładowane walką o przetrwanie i godną egzystencję, to ku chwale czego mieliby rezygnować ze wszelkich form normalności? Syriusz chciał być sam, ale to wcale nie była dobra droga, w każdym razie nie niosła za sobą żadnej formy radości. A on chciał, żeby James był szczęśliwy. W ostateczności mógł sam przypilnować, żeby temu matołowi nic się nie stało, a jego dzieciak wyrósł na równie rozpuszczonego szczeniaka jak jego ojciec... bo mógł, prawda? Poza tym od kiedy bał się ryzyka...? Całe jego życie było jak chodzenie po linie nad przepaścią, gdzie na dnie czekało stado rozwścieczonych chimer. James zawsze włóczył się razem z nim, bo przecież bez zagrożenia, nutki niepewności nie było zabawy. Ciągle mu gadał, że nie sztuką jest jakoś funkcjonować w tym zepsutym świecie. Trzeba żyć intensywnie, nie wahać się, nie cofać. On mu przytakiwał, bo przecież uważał tak samo.

Uważał tak samo do cholery.

Wyobraził sobie siebie jako aurora, normalnego faceta z żoną, dzieciakiem, domem i... kotem. Zaśmiał się, bo ta perspektywa wcale nie wydała mu się taka zła. W zasadzie była nawet miła, uspokajająca jak jesienna bryza nad wybrzeżem w Szkocji. W tamtym momencie wydała mu się nawet całkiem realna. Zastanawiał się, jak bardzo pokręcone musiałby być jego dzieci, żeby poradzić sobie z takimi rodzicami...
Deszcz przestał padać już jakiś czas temu, ale to właśnie przedzierające się przez chmury promienie słoneczne wyrwały Syriusza z zamyślenia. Jak za machnięciem różdżką rodzinny obraz rozpłynął się w jego wyobraźni, a on nie był w stanie na nowo go zbudować. Zmarszczył brwi, chociaż nie wiedział, że już nigdy tej wizji nie odzyska. Z jakiegoś powodu czuł, że utracił coś bardzo ważnego, ale nie potrafił tego określić, bo przecież nic nie znika tak po prostu, z błahych powodów, na środku zatłoczonej ulicy, wśród bandy obcych ludzi. Nie znika, prawda?



Lina słuchała go ze zmarszczonymi brwiami, jakby nie do końca wierzyła w to, co jej opowiedział. Oparła się dłonią o jedną z kuchennych szafek, a on skupił swoje spojrzenie na jej pomalowanych na brązowo paznokciach. "Gówniany kolor" pomyślał, nie mogąc się powstrzymać. "Jakby nosiła kawałki szamba na palcach".

– To brzmi zbyt nieprawdopodobnie. Jak tania fikcja stworzona przez niezbyt rozgarniętą dwudziestotrzylatkę na umysłowym poziomie przedszkolaka – stwierdziła, tuż po tym, jak Syriusz skończył swoją relację. Na jej wypowiedź ten tylko zmrużył oczy, co najmniej jakby przyjaciółka swoimi słowami obraziła jego wraz z całą rodziną... tą prawdziwą.

– Nie musisz mi wierzyć, po prostu chodź ze mną to sprawdzić – powiedział, tupiąc noga w zniecierpliwieniu.

– Nie możesz poprosić...

– Nie – przerwał jej, zanim zdążyła dokończyć pytanie. Lina westchnęła ciężko, jakby domyśliła się, w czym tkwi problem.

– W porządku, ale bez szaleństw.

Syriusz uśmiechnął się triumfalnie, jakby właśnie osiągnął jakieś zwycięstwo, co nie miało wiele wspólnego z prawdą. Z drugiej strony...

– Tylko daj mi się ubrać – dodała po chwili, a on zmierzył ją swoimi czarnymi jak smoła oczami.

Miała na sobie szlafrok w kolorze gdzieś między pomarańczowym, a różowym... ale chyba bardziej tym pierwszym, chociaż Syriusz nie czuł się na siłach, żeby stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Kiwnął krótko głową, jakby opcja wyprawy z Liną w takim stroju w ogóle stanowiła jakąś opcję. Kobieta udała się do swojej sypialni, a on usiadł na kanapie, skupiając spojrzenie na starym zegarze stojącym obok dębowej komody.

Czekał zdecydowanie zbyt długo, ale nie był na tyle bezczelny, żeby poganiać kobietę, którą niemalże silą próbował wywlec z mieszkania. W końcu Lina stanęła przed nim ubrana w czarną, elegancką sukienkę i zielone podkolanówki w białe grochy. Syriusz zmierzył ją od stóp do głów, ale nie skomentował tak cudacznego stroju. Miał dosyć sprzeczek, chyba na najbliższe pięć lat.

Razem opuścili mieszkanie, wzbudzając ciekawość sąsiadki mieszkającej piętro wyżej, której głównym zajęciem w ciągu dnia było podglądanie młodszych od niej ludzi. Z pewnością zdawała sobie sprawę, że Emelina jest samotna, więc i widok młodego mężczyzny w jej towarzystwie musiał być dla niej co najmniej ekscytujący. Mrużyła oczy, przekonana o tym, że nikt jej nie widzi i mamrotała pod nosem coś, czego Syriusz usłyszeć nie mógł.

Teleportowali się dopiero w piwnicy, kiedy mogli być pewni, że nikt ich nie dostrzeże. Ponownie znaleźli się na skraju lasu prowadzącego do Leonoscars i dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że w zasadzie razem są tutaj dopiero drugi raz. Spojrzeli na siebie z uśmiechem i ruszyli zapuszczoną ścieżką prowadzącą do wioski. W pewnym momencie musieli zmienić kierunek, bo przecież to nie Leonoscars stanowiło ich cel. Przez całą podróż Syriusz miał nieodparte wrażenie, że ktoś podąża ich śladem. Jednak mimo ostrożności nie dostrzegł żadnego śladu szpiega, nawet kiedy przekroczyli barierę antymagiczną. Wciąż kroczyli przed siebie, mijając kolejne drzewa i krzewy, aż w końcu dotarli tam, gdzie chcieli.

Polana wyglądała dokładnie tak samo, jak kilka miesięcy wcześniej. Rosła na niej identyczna, idealnie skoszona trawa przemieszana z mchem. Tylko gdzieniegdzie można było dostrzec kwitnące mlecze i inne formy chwastów, które tylko w takim miejscu mogły czuć się bezpiecznie. Na samym środku widniała zbudowana najprawdopodobniej z sosnowego drewna brama, która pospolitemu obywatelowi wydawała się jedynie elementem krajobrazu. Na jej obrzeżach wyryto znaki, dla Syriusza będące zagadką, bo z pewnością nie mógł zaliczyć ich do któregokolwiek ze znanych mu pism. Za pierwszym razem niespecjalnie go to zdziwiło, bowiem jego wiedza ograniczała się do runów i w szczątkowej formie pisma Hutu. Jednak dziś, po wielu przeczytanych księgach na temat starodawnych plemion świata, owe napisy wydały mu się jeszcze bardziej mityczne, jakby stanowiły część obcego świata – w zasadzie niespecjalnie odstawało to od prawdy.

– Jak masz zamiar tam się dostać? – zapytała Lina, oglądając drewniane wejście z każdej strony. Jej pomalowane na brązowo paznokcie błądziły po twardej strukturze, doszukując się nieprawidłowości. – Ostatnim razem byliśmy przekonani, że to prowadzi do Leonoscars, ale i tak nie zdołaliśmy się przedrzeć przez tę magiczną barierę... o ile w ogóle taka istnieje. – Podrzuciła mosiężny dzwoneczek, dokładnie ten sam, który znalazła w listopadzie. Wiedziała, że jest on najpewniej bezużyteczny. Dokładnie go zbadała wraz z Gideonem, jednak nie znaleźli ani śladu magicznych właściwości. Najpewniej była to zguba jednego z mugolskich dzieciaków, ale Lina i tak trzymała go przy sobie niczym talizman. – Mam nadzieję, że przybyliśmy tutaj z jakimś planem, bo błądzić po omacku nie mam dzisiaj ochoty.

– Wydaje mi się, że znasz mnie już całkiem dobrze – stwierdził Syriusz z niezbyt przyjemnym uśmiechem, który dla większości mógł się wydać jedynie grymasem. – Nie mam zwyczaju szczególnie planować, a i ty się tego po mnie nie spodziewasz. Chcesz po prostu mieć na mnie oko, bo wydaje ci się, że mam zamiar zrobić coś głupiego, racja?

Nie odpowiedziała, ale jej twarz przybrała tak charakterystyczny wyraz, że w zasadzie nie musiała. Dotarło wtedy do niego, że może po jego śmierci nie tylko James się wścieknie. Zapewne było to głupie jak cholera, ale zrobiło mu się lżej na tę myśl. Syriusz Black najwyraźniej nie należał do konsekwentnych ludzi, a jego mózg i serce nie znały takich pojęć jak jedność, czy współpraca.

Wyciągnął z kieszeni kamień, który jeszcze niedawno spoczywał bezpiecznie w mieszkaniu Petera. Kiedy Syriusz pojawił się u niego tylko po to, żeby odebrać swoją... własność (chociaż to nie najlepsze określenie dla przedmiotu, który w zasadzie ukradł), przyjaciel wyglądał na naburmuszonego. Próbował go dopytać, z jakiego powodu zjawia się tak nagle, po co mu ta rzecz, gdzie jest James i co on ma zamiar niby zrobić. Dlaczego Syriusz nie odpowiedział mu na żadne z tych pytań, nie wiedział. Może wynikało to z tego, że zwyczajnie nie chciał się przyznać, że nie ma żadnego planu, bo spaliłby się ze wstydu. Odrzucił od siebie myśl, że w głębi ducha zawsze uznawał Glizdogona za bezużytecznego. Wielokrotnie wymieniał w myślach wszystkie sytuacje, kiedy Peter okazywał się pomocny, ale jakaś część jego podświadomości nie potrafiła darować sobie pogardy dla jego zachowania i umiejętności. Jakby wyjaśnienie mu czegokolwiek i tak nie miało żadnego sensu. Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi mieszkania Petera, poczuł palące wyrzuty sumienia. Obiecał sobie, że następnym razem będzie dla niego lepszym przyjacielem. W końcu Glizdogon zawsze stał po ich stronie i nigdy ich nie zawiódł, zasłużył na więcej... ale to później, teraz...

Wyciągnął czarny kamień przed siebie, rozważając różne sposoby jego użycia. Podszedł powoli do bramy, mając na względzie, że najprawdopodobniej jest to klucz do świata Synjys.

– Jesteś pewien, że to nie pułapka – odezwała się Lina, przypatrując mu się z uwagą. –Ten cały Noran mógł was oszukać.

– Nie sądzę, żeby tak było. Gdybyś go zobaczyła, wiedziałabyś, że ten znudzony drań wbrew pozorom lubi siać zamęt i to bynajmniej nie za pomocą kłamstw. – Kiedy tylko zbliżył się do bramy, poczuł, jak kamień zaczyna wibrować w jego dłoni. – W najgorszym wypadku po prostu nic się nie stanie i będziemy mieli kolejny punkt z listy do odhaczenia.

– To uznajesz za najgorszy scenariusz? A co chociażby z atakiem przez Śmierciożerców, wraz z najciekawszym skutkiem w postaci śmierci mojej i twojej?

– Cóż za melodramatyczna wizja. Tak czy inaczej ich atak posunie nas przynajmniej do przodu –stwierdził optymistycznie, chociaż tak naprawdę miał nadzieję, że zwolenników Lorda Voldemorta nie spotka... przynajmniej nie dziś.

Chwycił Linę ze rękę i ściskając w drugiej dłoni coraz cieplejszy magiczny przedmiot, ruszył w kierunku bramy, mając nadzieję, że ta otworzy się przed nim sama z siebie. Nie miał żadnego innego pomysłu, nigdy nie słyszał o kluczach w postaci kawałka skały. Fakt, że w ciągu dwudziestu lat swojego życie niewiele jeszcze mógł zobaczyć.

Z każdym kolejnym krokiem rosła w nim obawa, bo drewniane wrota ani drgnęły. Wciąż pozostawały tak samo nieruchome jak kilka chwil wcześniej. Kiedy znalazł się dosłownie kilka centymetrów przed nimi, sytuacja nie wydawała się zmienić ani trochę. Jego irytacje sięgnęła zenitu. Zamachnął się, żeby uderzyć bramę pięścią, ale jego dłoń wcale nie dotknęła drewna, zamiast tego gładko przeszła przez coś, co wydawało się... niczym? Miał już z czymś takim do czynienia, przez siedem lat nauki w Hogwarcie niejednokrotnie musiał przekraczać tego rodzaju bariery, a najprostszym przykładem był peron numer dziewięć i trzy czwarte. Uśmiechnął się na myśl, że cała sprawa okazała się o wiele prostsza niżby mogło się wydawać i ciągnąc Linę za sobą, przekroczył progi świata Synjys.